Co do diabła ten koleś pisze i jaki ma to związek ze starymi kompami? – zapytacie. Otóż ma, i to mocniejszy niż mogłoby się wydawać. Kiedy pod koniec lat 70. zaistniała crackscena (subkultura zajmująca się łamaniem zabezpieczeń programów komputerowych) – świat i prawa autorskie nie były jeszcze gotowe na to zjawisko. Tym bardziej, że nie istniał fizyczny nośnik, który powielałoby w celu uzyskiwania “korzyści majątkowych”. Po prostu – crackerzy traktowali łamanie softu jako dobrą zabawę i konkurowali na tym polu z innymi (doskonale o tym świadczą tzw. cracktra – rodzaj sygnatury crackera pozostawiany jaki intro do uruchamianej aplikacji lub w postaci niezależnej aplikacji np. umożliwiającej wygenerowane klucza licencyjnego). Blisko dekadę później, wśród crackerów znacznie wzrósł odsetek idealistów. Trudno powiedzieć, czy wpływało na to wychowanie przez rodziców żyjących w kulturze dzieci kwiatów, a może to William Gibson w swoim Neuromancerze tak oczarował wizją przyszłości swoich czytelników, że zaczęli oni myśleć o maszynach jako o swoim centrum świata. Przestało liczyć się piractwo, odkryliśmy ducha w krzemowej skorupce.
Podczas spotkania zatytułowanego “Demoscena – sztuka prosto z komputera?”, które odbyło się w piątek (28.11.2008), w klubie eNeRDe wraz z moimi wieloletnimi kolegami staraliśmy się opowiedzieć ludziom, którzy nigdy nie zetknęli się z komputerowymi nurtami sztuki, o co w tym wszystkim chodzi. I, co było dla nas zupełnie zaskakujące, demoscena okazała się nie tylko zjawiskiem interesującym dla laików, ale także jej nieformalny zestaw praw, założenia i metody przekazu zachwycały i prowokowały…
Bo tworzenie dem to tylko zabawa, a każda demoscenowa produkcja dostępna jest nieodpłatnie, niezależnie od tego czy mówimy o “animacjach czasu rzeczywistego” (bo dema i intra mają w sobie element performanceu), grafice, albo muzyce. Dodajmy do tego jeszcze jeden element – aktywni scenowcy od lat i na różnych platformach (od kalkulatora, po 4-rdzeniowca z CrossFire lub SLI) konkurują ze sobą, w efekcie odsiewając największe gnioty i pokazując reszcie świata (o ile ta chce słuchać i oglądać) tylko to co ma najlepszego do zaoferowania.
Mikstura niepisanych zasad, brak formalizmów i zabawa możliwościami maszyn zaowocowały najbardziej nowoczesną sztuką, która śmiało mogłaby konkurować z czymkolwiek, co dziś sztuką jest nazywane.
Dodajmy do tego jeszcze jeden wątek do przemyślenia: wszystko co oferują nam w sklepach do produkty, nie mają nic wspólnego ze sztuką, bo ich celem najczęściej jest osiąganie zysku. Sztuka powinna być dostępna dla ludzi zupełnie za darmo, w końcu celem artysty jest przekazanie kawałka siebie innym, a gdy musimy za to płacić, cel powoli się rozmywa…
Swoją drogą ciekawe, jak organizacje zajmujące się zbiorowym zarządzaniem prawem autorskim zbierają składki od demoscenowych imprez w Europie.