Kto dziś używa starych konsol do gier telewizyjnych? Zapewne niewielu, biorąc pod uwagę jak skomputeryzowane mamy społeczeństwo. Dzisiaj gry kojarzone są z Xboxem, PlayStation i kilkoma innymi cudami. I nic dziwnego, w końcu technika się udoskonala. Zakładam jednak, że znajdą się i tacy, którzy z “łezką w oku” wspominają dzieciństwo, w którym ważną część czasu zajęły gry na konsoli Pegazus.
Krótki przegląd gier zaczynam od tej, która wciągnęła mnie na tyle, że nawet gdy kładłam się spać nie potrafiłam o niej nie myśleć, co w efekcie powodowało, że śniła mi się po nocach.
Contra
jest kultową grą na Pegazusa, wydaną przez japońskiego producenta gier Konami Corporation. W grze wcielamy się w postacie dwójki komandosów, którzy dzielnie unicestwiają kolejne zastępy wrogów, używając przy tym najróżniejszych rodzajów broni i przemieszczają się na kolejne levele gry.
Contra stała się jedną z najpopularniejszych gier ze względu na dużą ilość różnorodnych poziomów, dopracowaną grafikę, doskonale dobraną muzykę i piękne animacje. Porównując ją do dzisiejszych gier wszystkie te argumenty tracą swoją moc i obecnie pewnie nie byłoby nią tak wielkiego zainteresowania, jednak jak na ówczesne czasy gra niesamowicie się wyróżniała i co ciekawe stała się na tyle kultowa, że do dziś nieźle potrafi wciągnąć. Gra, która z pozoru wydaje się prosta, w rzeczywistości sprawia wiele trudności w przechodzeniu na kolejne poziomy. Ile osób może się pochwalić dojściem do ostatniego levela na standardowych 3 życiach? Zapewne niewiele, dlatego zazwyczaj grało się na wersji z 99 życiami. Istotny jest także sposób przemieszczania się w danym poziomie. Oprócz typowego kierowania się od strony lewej do prawej ekranu i odwrotnie, dochodzi jeszcze poruszanie się w górę bądź w dół, a w niektórych planszach, których akcja rozgrywa się w pomieszczeniach mamy możliwość przemieszczania się “w głąb ekranu”.
Chyba każdy przynajmniej raz w życiu zetkną się z tą grą. Na którymś portalu przeczytałam bardzo trafione stwierdzenie, z którym trudno się nie zgodzić, że Contra to “gra z duszą”. Co by o niej nie powiedzieć, jest niepowtarzalną grą, która pochłonęła sporą część życia wielu ludzi. I zapewne nadal pochłania.
Bohaterem kolejnej gry, o której chcę przypomnieć jest wąsaty hydraulik w czerwonym kombinezonie. Przypuszczam, że każdy od razu skojarzył, że chodzi o platformówkę Super Mario Bros, która stała się wizytówką marki Nintendo. W grze mamy do dyspozycji poruszanie się jednym z braci – tytułowym Mario lub Luigi. Pomimo, że teoretycznie mamy opcję gry dla dwóch graczy, jednak brakuje w niej trybu co-op, więc pozostaje nam jedynie “granie na przemian”. Niezbyt to wygodne, ale chyba od zawsze byłam przyzwyczajona do tego, że Mario to gra jednoosobowa. Fabuła nieco podobna jest do tego co prezentuje Contra, tzn. poruszamy się po różnych poziomach czy jak kto woli – światach, po drodze musimy pozbywać się naszych wrogów, którymi są tu różne dziwne stworzenia, a celem naszej misji jest pokonanie, występującego na końcu każdego ze światów, smoka – i, w przypadku tej gry, także ocalenie porwanej i uwięzionej księżniczki. Jednak aby naszego bohatera za łatwo pokonać się nie dało, w każdej planszy mamy ukryte “wzmacniacze”, które pomagają mu przeżyć, a mianowicie:
– czerwony grzybek – sprawia, że bohater rośnie i może rozbijać głową mury,
– kwiatek – pozwala naszemu bohaterowi miotać ognistymi pociskami,
– gwiazdka – zapewnia naszemu bohaterowi nietykalność, dzięki czemu możemy pokonywać wrogów jednym dotknięciem,
– zielony grzybek – dodaje bohaterowi jedno życie.
Przemieszczając się po planszy zbieramy także złote monety, za które możemy “kupić” sobie dodatkowe życie.
Gra zyskała sympatyków dzięki swojej prostocie, ładnej, nieprzesadzonej grafice, dobrej muzyce i przede wszystkim dzięki niesamowicie wciągającej fabule. Doczekała się także wielu niezłych kontynuacji, jednak każdy sympatyk Mario powinien zagrać w tę pierwotną wersję, bo to od niej wszystko się zaczęło.
Lubicie jeździć czołgiem? Ja lubiłam, nawet bardzo, zwłaszcza, gdy razem z siostrą całymi dniami grałyśmy w
Tank 1990
(znaną też pod nazwą Battle City). Gra, która swoim wyglądem przypominała grafikę rodem z Painta została stworzona w 1985 roku przez japońską firmę Namco. Jest to typowa gra zręcznościowa, w której sterując czołgiem musimy broni bazy (z orzełkiem w środku) i unicestwiać wrogie pojazdy. Do wyboru mamy 2 tryby gry – pojedynczego gracza lub multiplayer’a, a także istnieje opcja “Construction”, w której najpierw sami tworzymy własną planszę, aby następnie w pojedynkę lub w parze ją przejść. Zazwyczaj wyglądało to tak, że ogradzało się orzełka stalowym murem, a wygląd całej planszy przypominał “jarmark”, bo różni gracze mieli własne wizje jak powinna być zbudowana. Podobnie jak w wyżej opisanej grze Mario, tu także mamy różnego rodzaju “wspomagacze” naszych czołgów, które ułatwiają nam przetrwanie. Ponieważ jest ich jednak znacznie więcej, nadmienię tylko, że występujące tu power-up’y mogą np. dodać nam życia, ulepszyć nasze czołgi, dać nam chwilową nieśmiertelność czy zniszczyć wszystkie wrogie pojazdy poruszające się po planszy.
Pomimo niezbyt ciekawej grafiki i braku jakiejkolwiek muzyki (w grze występują jedynie dźwięki symulujące odgłosy strzałów i dżingiel przed każdą planszą – choć jakże charakterystyczny) Tank 1990 stał się jedną z najbardziej kultowych gier na Pegazusa. Niewątpliwie jest to gra dla koneserów gatunku, którym nie straszna 8-bitowa grafika.
Do zestawu moich ulubionych gier w ówczesnym okresie zaliczały się także:
Road Fighter
– klasyczna wyścigówka typowa dla gier telewizyjnych lat 90-tych. Zadaniem gracza jest dotarcie do mety, uważając by nie wjechać w inne pojazdy, utrudniające nam poruszanie się. Po drodze trafiają się bonusy, w postaci kolorowych samochodzików przewożących paliwo, w które powinniśmy trafiać, by móc ukończyć trasę. Prosta grafika, banalne melodyjki, a składały się na doskonałą grę. Miłośnikom gatunku z pewnością brakuje “tego czegoś” w dzisiejszych grach.
Duck Hunt
– jak sam tytuł wskazuje gra polegała na strzelaniu z pistoletu świetlnego do kaczek, wcielamy się zatem w postać myśliwego. Grafika rodem z Painta, w grze oprócz wspomnianych kaczek występuje pies, posłusznie zbierający zestrzelone ptactwo, bądź wyśmiewający nas za nietrafione strzały. Prosta gra, wymagająca jedynie zręczności.
Arkanoid
– gra, o której powiedziano i napisano już chyba wszystko co się dało. Prawdopodobnie nie ma osoby, która przynajmniej raz w życiu nie zetknęłaby się z tą grą. Teoretycznie prosta sprawa – musimy odbijać piłeczkę za pomocą ruchomej platformy i strącać nią cegiełki. Banalne i wydawałoby się nudne. A jednak Arkanoid stał się jedną z najczęściej granych na całym świecie gier, głównie dlatego, iż wymaga dużej zręczności i koncentracji. Do tego przyjemna grafika i miłe dla ucha dźwięki – wszystko to razem sprawiło, że gra okazała się światowym hitem.
Kolejne gry można jeszcze długo wymieniać (pewnie każdy miał zestaw swoich ulubionych, niekoniecznie tych, które ja wymieniłam), gdyż takich klasyków w historii gier telewizyjnych jest dużo więcej. Przygotowując te krótkie zestawienie przypomniałam sobie jaka byłam szczęśliwa, gdy mając naście lat, ojciec kupił mi pierwszą i jedyną konsolę Pegazus, zdaje się, że nawet nieoryginalną. Typowy cud natury “Made In China”, zakupiony na targowisku, do tego zestaw kartridży i pistolet świetlny, a radość jaką mi dawał i ilość wspomnień jakie do dziś budzi jest bezcenna. Pomimo, że technika znacząco poszła do przodu i obecne gry mogą pochwalić się nieporównywalnie lepszą jakością, zadaje sobie tylko jedno pytanie – czy którakolwiek z nich stanie się tak ponadczasowa jak gry telewizyjne Pegazusa? Póki co żaden tytuł nie przychodzi mi do głowy, jednak zbyt wcześnie, by to oceniać. Zapewne przekonamy się za kilkanaście lat.