Warta odnotowania jest również seria Transformers Michaela Bay’a, który podszedł do tematu z jajami i stworzył luźny (wręcz luzacki) film o robotach zamieniających się w samochody, które tak dobrze znaliśmy z dzieciństwa i czasów królowania wypożyczalni kaset wideo. Na deser zostawię cudowną trylogię Piratów z Karaibów Verbinsky’ego, która wykorzystuje wszystkie najlepsze elementy klasycznego kina przygodowego, dodając możliwości, jakie daje nowoczesna technika.
Ale jak sami widzicie, wszystkie te filmy są super nie dlatego, bo podchodzą na nowo do tematu, a właśnie dzięki czerpaniu z najlepszych wzorców. Model kina, jaki wykreowali George Lucas, Steven Spielberg, Robert Zemeckis i James Cameron po prostu sprawdza się dla mojego pokolenia najlepiej. Wszystkie nowe filmy, które mi się podobały, garściami korzystały z patentów, jakie już widziałem. Nie było żadnego momentu takiego, jak kciuk do góry w Terminatorze II, ruszający na polowanie Tyranozaur z Jurrasic Park czy desperacki szturm na Gwiazdę Śmierci w Powrocie Jedi. Nowe filmy potrafią być wciągające, potrafią zachwycać zdjęciami i zaskakiwać fabułą, ale brakuje tego dreszczyku, tej dziecięcej wręcz radości z przeniesienia się do innego świata, wykreowanego przez film. Dlatego też, jak James Cameron zapowiedział zakończenie prac nad Avatarem, podchodziłem do tematu bardzo sceptycznie.
James Cameron to artysta mojego dzieciństwa. Spod jego ręki wyszły Otchłań, dwa pierwsze Terminatory, Prawdziwe Kłamstwa i druga część Obcego. Mówcie co chcecie, ale nawet Titanic był, moim zdaniem, kinem wybitnym (a że nie każdy lubi melodramaty, to już inna kwestia). Warto zaznaczyć, że każdy z filmów Camerona wyznaczał również nowe techniczne standardy kina. W Otchłani znajdowała się pierwsza, fotorealistyczna animacja komputerowa w filmie pełnometrażowym. Z kolei Obcy – Decydujące Starcie był absolutnym mistrzostwem świata, jeśli chodzi o efekty mechaniczne. Terminator 2… no cóż. Wszystkie dzisiejsze filmy bazują na technologii właśnie z Ostatecznej Rozgrywki. Pewnie, dodano kilka petencików, jak ujęcia z Matriksa, ale to są detale. Avatar miał wprowadzić nową jakość do kina, i to nie tylko zdaniem marketingowców, ale osób, które widziały przedpremierową wersję filmu. Biorąc pod uwagę, że to dzieło Króla Świata (tak się nazwał Cameron po otrzymaniu rekordowej ilości Oskarów za Titanika), uwierzyłem. Miałem rację?
Po raz pierwszy od wielu lat idąc do kina film kilkukrotnie przewyższył moje i tak już wygórowane wymagania. Avatar wciąga od pierwszych pięciu minut. Estetyka tego filmu, bajkowy klimat, pomysł, narracja, kadry i ujęcia, muzyka i opowieść, która nie zostaje w tyle za technikaliami, a urzeka i wciąga, spowodowały, że ten film, mimo iż trwał niespełna 3 godziny, mógłby trwać jeszcze drugie tyle. Technika 3D, z jaką został nakręcony, nie irytuje. Nie ma tu tandetnego efekciarstwa, za to jest cudowna głębia. Na ekranie nie widzimy efektów specjalnych, które nam przypominają, że jesteśmy w kinie. Nie ma tu wirujących przed oczyma przedmiotów “przed” ekranem. Wszystko na ekranie wygląda tak, jak byśmy to widzieli na żywo. Piękna głębia uzupełniona jest przez najbardziej spektakularne efekty specjalne jakie kiedykolwiek widziałem. Ale i tu nie ma taniego efekciarstwa czy wymuszania efektu “wow” na widzu. Ten film nie ma tej “mistrzowskiej sceny”. Każda jego minuta to majstersztyk wszystkich trybików całości kina. Składają się na nie muzyka, opowieść, postacie, zdjęcia i magia. Tak, magia. James Cameron przypomniał co to znaczy magia kina, o której zdaje się większość osób zdążyło zapomnieć. Gwarantuję, że przez cały seans będziecie siedzieć z rozdziawioną buzią i bawić się jak dzieci. Wiem już co czuli ludzie na premierze Gwiezdnych Wojen.
Avatar opowiada historię żołnierza, Jake’a Sully’ego, który na skutek paraliżu kończyn zakończył swoją karierę. Jednak śmierć jego brata daje mu szansę uczestnictwa w rewolucyjnym projekcie naukowym. Na odległym księżycu Pandora naukowcy opracowali metodę na zdalne sterowanie ciałami zwierząt innych gatunków. Specjalnie wyhodowane klony tych istot posiadają fragmenty DNA osoby, która owym zwierzęciem steruje. Klony są bardzo drogie, więc śmierć brata głównego bohatera była dużym ciosem finansowym dla projektu. Na szczęście rodzeństwo ma podobny kod genetyczny, więc nasz bohater, w zamian za przywrócenie do służby i pokaźną sumę pieniędzy, udaje się na Pandorę, by otrzymać własnego “awatara”. Okazuje się nim Na’vi, człekokształtna, rozumna istota, która zamieszkuje księżyc. Ich “awatary” są wykorzystywane do dyplomacji – tubylcy nie są skłonni do dyskusji z ludźmi, którzy niszczą lesistą Pandorę swoim przemysłem, a rozmowa z kimś podobnym do nich wzbudza w nich nieco więcej zaufania. Sully ma pecha już podczas swojej pierwszej misji – zostaje zaatakowany przez dzikie zwierze i gubi się w dżungli. Życie ratują mu nieufni Na’vi, którzy tymczasowo udzielają mu chłodnej gościny. Ludzie postanawiają wykorzystać tę okazję, by poznać Na’vi, ich słabości i sekrety, by móc lepiej ich wykorzystywać. Sully musi zdobyć ich zaufanie. Zapędza się w tym jednak nieco za daleko… dalej opowiadać nie będę, szkoda psuć seansu. Historia sama w sobie nie jest super-głęboka, momentami wręcz banalna (aczkolwiek zachowuje oryginalność). Czy to zarzut? A czy Indiana Jones miał super-odkrywczą fabułę? Czy Gwiezdne Wojny poruszyły nieznane dotąd tematy? Avatar też tego nie robi. Opowiada śliczną opowieść, baśń wręcz i nie sili się na nic więcej. I bardzo dobrze!
Jeśli chodzi o warstwę audiowizualną, to współgra idealnie z fabułą. James Cameron jest Królem Świata pełną gębą. Pandora wygląda nie-wia-ry-go-dnie. Nie tylko ze względu na wybitnie wyrafinowane techniki efektów specjalnych i scenografii, ale przede wszystkim na pomysł. Księżyc tętni życiem, jest pięknym ekosystemem, który mimo swojej baśniowości wygląda jak prawdziwy. Dobór kolorów, krajobrazów, fauna i flora, kadry, wszystko to tworzy piękną, spójną, cudowną całość. Na filmie byłem dwa razy i wciąż mi mało. Bardzo chcę wrócić na Pandorę. Zresztą to nie tylko moje wrażenie, spora część moich znajomych wyznała mi, że jak się skończył ten film i zrozumieli, że to koniec, trzeba wyjść z kina, to robiło im się… smutno. Świat Camerona jest tak dobrze opowiedziany i przedstawiony, że podczas seansu się tam po prostu przenosimy. To niecałe trzy godziny spędzone w hipnotycznym raju, który brutalnie kończy się napisami końcowymi. Żaden film w historii kina nie stworzył tak pięknej, magicznej a zarazem tak przekonującej iluzji.
Czy warto iść na Avatara? Bezwarunkowo! Pamiętajcie tylko, by wybrać seans Dolby Digital 3D (olejcie analogowego IMAX-a, nie jest tego wart), zająć miejsca na środku sali (siedząc z boku będą pewne usterki w efektach 3D) i koniecznie oczyścić wręczone okulary do 3D z paluchów i syfu, by was potem głowa nie bolała. Wyśpijcie się przed filmem, nie idźcie na niego na siłę. Odprężcie się i dajcie mu szansę, współpracujcie z filmem. A gwarantuję przygodę, którą będziecie długo wspominać. Ja wkrótce idę trzeci raz do kina. Marzy mi się już kopia na Blu-ray w domu.