Nie można generalizować, bowiem wszystko zależy od tego jak używamy komputera. Zacznijmy od typowego entuzjasty IT. Takowy człowiek szanuje pracę twórców oprogramowania, więc ma zawsze legalny soft. Oznacza to, że jest na bieżąco z aktualizacjami swoich ulubionych programów i systemów. Wie zarówno o automatycznej aktualizacji, a resztę aplikacji uaktualnia ręcznie. Nie klika po nieznanych stronach, nie otwiera załączników od proszących o pomoc milionerów z Nigerii. Po co mu więc te 120 zł rocznie plus obciążenie zasobów komputera? Ano po nic – takim osobom w zupełności wystarczy windowsowy firewall i Defender. A nawet i to można wyłączyć (aczkolwiek te usługi są darmowe i mają znikomy wpływ na wydajność, więc zapewne większość osób ich nie wyłącza, bo i po co).
Sprawa ma się zupełnie inaczej z piratami i mniej hobbystycznymi komputerowcami. Nie oszukujmy się, to żadna propaganda: mnóstwo aplikacji z RapidShare czy p2p ma w sobie zaszyte trojany, keyloggery czy inne syfy. Instalując pirackie (na przykład) Nero bez antywirusa praktycznie gwarantujemy sobie obecność trojana u siebie. Antywirus wytnie go od razu, brak antywirusa spowoduje, że możemy się zdziwić sprawdzając za parę dni stan konta na karcie kredytowej. A też nie ma co się oszukiwać – ludzie wciąż piracą. I nie będę was tu teraz ewangelizował, bo wiem, że część z was to robi i robić na razie nie przestanie. Wam w takim razie radzę
zakup
(bo darmowe są nic nie warte, pirackie albo się przestają aktualizować, albo same są zainfekowane) licencji na antywirusa. To samo radzę osobom, które mają statystycznie przeciętną wiedzę o komputerach. Umówmy się – nie aktualizujecie oprogramowania, bo wam się nie chce. Nawet jak wam wyskoczy na środek ekranu monit z prośba o update, to i tak go zamkniecie. Aplikacje testujecie bez żadnych zabezpieczeń, pobieracie je z różnych dziwnych źródeł. I nie potraficie interpretować symptomów infekcji. Antywirus się wam przyda
Nie ma jednej uniwersalnej prawdy o antywirusach. Legalny i na bieżąco aktualizowany Windows to bezpieczny system. Ale na niewiedzę użytkownika nie ma rady. Na jego łamanie zasad (piracenie) też nie. Czy zatem ja, jako pasujący do pierwszej kategorii, również nie mam antywirusa? Otóż… mam. I właśnie pasuję do trzeciej kategorii – asekurant. Z jednej strony praktycznie jest mi on zbędny. Ale z drugiej: robię zakupy przez Internet, załatwiam w ten sposób sprawy służbowe, czasem uczelniane. Jakby nagle ktoś mi oczyścił konto, ukradł dokumenty, i tak dalej, to nic, tylko się powiesić. Stać mnie na te 130 zł rocznie (wybrałem Norton Internet Security i polecam – aktualna edycja jest bardzo lekka (nie tak jak poprzednie), ponoć skuteczna i, co ważne, nie zasypuje pytaniami o bzdury). Z kolei moja konfiguracja kompa (Core 2 Duo P8400, 4GB RAM-u) i wybór konsoli jako maszyny do grania spowodował, że nie odczuwam tego spadku wydajności – u mnie jest on praktycznie niezauważalny.
Dlatego też nie ma co ewangelizować nikogo do swojego podejścia, ani ślepo się słuchać – trzeba po prostu się zastanowić czy jest potrzeba i, albo kupić, albo nie. Antywirus się przydaje, dla spokoju sumienia i osób, które są narażone na włamania. Ale to nie jest definicja wszystkich internautów świata.