Obietnica ta realizowana jest połowicznie. Windows faktycznie ma wbudowane mechanizmy, które układają dane na dysku. Jednak stuprocentowa dokładność i analiza każdego bajtu danych nie ma sensu, bowiem moc obliczeniowa do tego zaprzęgnięta niwelowałaby korzyści, jakie dają poukładane dane. Stosowana jest więc sztuka kompromisów. A tam, gdzie są algorytmy optymalizacyjne pojawia się dużo miejsca na “a może da się to zrobić lepiej”.
No dobra, ale czy jest sens sięgać do portfela po topowy defragmentator? Czy jest to jednak wyłudzanie pieniędzy od klientów? Chciałem to sprawdzić, pomierzyć, ale biorąc pod uwagę to, że syntetyczne testy, mierzalne i porównywalne, były tak oderwane od rzeczywistości, to dałem sobie spokój. Postanowiłem po prostu obserwować pracę komputera pod nadzorem systemowych narzędzi, i pod nadzorem aplikacji Diskeeper 2011 Professional (jest na ich stronie w pełni funkcjonalna wersja darmowa na 30 dni, więcej niż wystarczy na próbę).
I co mam do powiedzenia? Czy warto wydać 350 zł na program, który przyspiesza pracę dysku? Wszystko zależy od tego, jak bardzo zmienia od wydajność systemu i czy jej na serio potrzebujemy. Diskeeper 2011 pracuje cały czas w tle. Oznacza to więc, że nie musimy martwić się cykliczną defragmentacją, bo dane są przez niego układane na bieżąco, zastępuje on więc całkowicie systemową defragmentację, a nie tylko ją uzupełnia. Płacimy za to cenę piętnastu megabajtów zajętej pamięci operacyjnej, czyli póki co śmiesznie małą, pomijalną. W zamian pliki są układane pod kątem istotności (i odpowiedniego czasu dostępu) a dyski na bieżąco monitorowane (również SSD, które są wykrywane odpowiednio, a algorytmy nimi zarządzające są z oczywistych względów zupełnie inne niż te dla tradycyjnych “twadzieli”). Odpowiadają za to magiczne mechanizmy IntelliWrite, I-FAAST i inne, których nie ma sensu pamiętać – domyślne ustawienia są dobrze dobierane, niezależnie od tego, czy masz RAID-y, VSS czy cokolwiek innego.
W zamian otrzymujemy komputer, który uruchamia się średnio o 20 procent szybciej (kilka cyklicznych, uśrednionych pomiarów), co mnie mało obchodzi, bo prawie zawsze go usypiam. Ale inne wyniki również wzrosły średnio o 20 procent (a raczej w przedziale 15-25 procent, nieraz zależało to od innych usług pracujących w tle, nie planowałem precyzyjnych pomiarów). Testy stosowane były różne, od stopera i kopiowania folderu z masą plików lub dużym plikiem, po pomiary typu AIDA64 czy Geekbench.
Czy ma to znaczenie w przeglądaniu Internetu? Pisaniu w Wordzie? A nawet oglądaniu multimediów? Absolutnie nie. Nowe komputery tak, czy inaczej, w tych zadaniach już nie “zamulają”. Nie sądzę, by miało dla ciebie znaczenie coś, co się odbędzie 0,5 sekundy, zamiast w niecałą jedną. Więc jeżeli ktoś będzie miał zamiar was namawiać na instalację jakiegoś zewnętrznego defragmentatora – warto zignorować. Szkoda czasu nawet na jego instalowanie. Czas narzędzi tego typu po prostu przeminął.
Co innego osoby, których aplikacje bez ustanku mielą dysk (symulacje baz danych, rendering scen 3D). No i wreszcie co innego gracze. Ja wolę konsolę, ale wiem, że sporo z was woli garbić się za biurkiem. Wydajniejszy o jedną piątą dysk, to krótsze ekrany ładowania, to mniej okazjonalnych lagów, jak gra musi szybko coś z dysku doczytać (chociażby radosny komunikat “headshot!”). Wtedy już warto się zastanowić, czy zamiast kolejnej karty do CrossFireX/SLI nie lepiej kupić narzędzie do defragmentacji.
Diskeeper Professional to koszt około 350 złotych. Wersja Home nie ma mechanizmu I-FAAST, więc nieco odradzam. I większości osobom zakup też odradzam, bo nie ma sensu. Ale gracze i graficy 3dmax i im podobni powinni się zainteresować. Wersję demo może sprawdzić każdy, więc warto – przed zakupem.
A od was chętnie się dowiem o innych programach, zarówno darmowych, jak i płatnych. Jakie są wasze doświadczenia? Warto?
Posiadaczom Mac OS-a i Ubuntu również daję głos. Jak dbacie o wasze dyski? Bo fragmentacja raczej wam nie grozi… 😉