W przypadku “Dear Esther” miałam podobnie. Trailer, ma w sobie coś magicznego- urokliwe zakątki, wspaniałą muzykę i dużą dozę tajemniczości ze szczyptą czegoś mrocznego, co bardzo pociąga mnie w każdej historii…
I początek rzeczywiście taki jest. Zachwyca nas przepiękny krajobraz wyspy przypominający irlandzkie klify, widok falującego morza wprowadza element nostalgii, a opuszczone budynki i klimatyczna muzyka budują element napięcia… Bo naprawdę nie wiemy czego się tutaj spodziewać. Nie wiemy kim jest nasz bohater, ani co tutaj robi. Słyszymy tylko głos narratora, który co jakiś czas cytuje nam listy do niejakiej Esther lub opowiada o dwóch innych postaciach, które mieszkały na wyspie.
Spacerując po niej (od razu uprzedzam, że brak tu jakiejkolwiek interakcji z otoczeniem) pomału odkrywamy, że coś tu jest nie tak. Na ścianach budynków wymalowane są wzory chemiczne, na piasku widzimy jakieś symbole, wszędzie pełno porozrzucanych puszek z jedzeniem, przy latarni znajdujemy rozbite okręty i coś nam uparcie podpowiada, że ta wyspa, już od dawna jest wymarła. A może to my sami jesteśmy duchem? Przecież gdy wpadamy do wody i toniemy, nie pojawia się napis game over, a tylko dziwne przebłyski i szept “come back”…
Po 15 minutach jednak wszystko mnie zaczyna nużyć. Nasz bohater posuwa się w żółwim tempie, prozy poetyckiej w języku angielskim nie rozumiem, zagadek żadnych nie znajduję i z pewnym przestrachem zaczynam wątpić w swoje zdolności umysłowe. Bo skoro wszyscy redaktorzy tak się zachwycają tą niezależną grą, to znaczy, że jestem na nią za głupia/ za niedojrzała/ itd. Itp. Ale nie potrafię i nie zamierzam udawać intelektualisty – bardzo chciałabym przeczytać JAKĄKOLWIEK interpretację tego “spektaklu”, póki co, nic takiego nie znajduję… Z historii “Dear Esther”, która powinna wciągać niczym tornado, nie wyniosłam kompletnie nic. I obawiam się, że pozostali również, choć boją się do tego przyznać. Jestem przekonana, że gdyby gra została spolonizowana to mogłabym o niej powiedzieć coś więcej – choćby to, że jest fajnym audiobookiem z możliwością swobodnej eksploracji otoczenia. Ale wierzcie mi, mimo, że uwielbiam czytać książki i słuchać muzyki instrumentalnej, nie umiałabym wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu. Po prostu nijak nie potrafiłam utożsamić się z tym nijakim bohaterem, przez co też i kompletnie nie interesowało mnie, dokąd dojdzie i co zobaczy ( choć to lekki paradoks, bo zazwyczaj uwielbiam eksplorować wirtualne światy)
Absolutnie jestem na tak wszelakim innowacjom w naszej growej branży. Mogę podziwiać pracę nad przeistoczeniem modu do Haf Life 2 w pełnowartościowy produkt i pogratulować zwrotu kosztów w niecałe 6 godzin od rozpoczęcia dystrybucji… Powinnam się cieszyć, że indie games docierają do wielu ludzi i zbierają wysokie żniwa, bo często są to perełki, które inspirują nas do różnych rzeczy.
Gry niezależne to pewnego rodzaju formy sztuki współczesnej, tak jak street-art, który nie każdemu się będzie podobał. Wszędzie na świecie panuje dziś dziwna moda, że jak coś jest inne/niezależne jest równocześnie wartościowe i należy temu ślepo przyklaskiwać. “Dear Esther” to ten rodzaj sztuki – bo uściślijmy – z grą ma to niewiele wspólnego – którą zrozumie do końca tylko sam autor. Ja nie zamierzam okłamywać Was, że warto wydać 7 euro na Steamie by przez godzinę pochodzić po wirtualnych wrzosowiskach, wybrzeżu i malowniczej jaskini. Za tą cenę kupicie sobie dobry film czy książkę, a nogi warto rozprostować na prawdziwym, choć mniej obfitującym w ładne widoki spacerze. Równie dobrze możecie w pełni za darmo obejrzeć sobie całą grę na youtube i przekonać się samodzielnie o tym, czy Wam będzie odpowiadał taki rodzaj przeżyć.