Do absurdów dochodzi jednak i z drugiej strony. Właśnie zakończył się głośny, medialny proces, w którym uwikłany jest pracodawca, pracownicy i… przycisk “Lubię to!”. Sheryf B. J. Roberts z Hampton zwolnił sześć osób za wspieranie swojego oponenta w wyborach w 2009 roku, które wygrał. Póki co, to dla mnie jest jasne i logiczne. A w jaki sposób dokładnie wspierali? Otóż, jak się okazuje, dopuścili się jakże haniebnego czynu, polegającego na kliknięcie “Lubię to!” pod jednym z jego wpisów. Pracownicy twierdzą, że złamano ich prawa opisane w Pierwszej Poprawce do Konstytucji. Roberts argumentuje, że “to zburzyło harmonię w biurze i jego wydajność”.
Co jeszcze ciekawsze, sprawę rozstrzygnięto na korzyść Robertsa. Jak stwierdzono w wyroku, kliknięcie przycisku nie jest chronione prawem do wolności słowa z uwagi na to, że żadne słowo nie zostało wypowiedziane. Za to “Lubię to!” jest pewnym oświadczeniem, deklaracją poparcia. Ponoć.
Większość z was korzysta z Facebooka, albo miała z nim styczność, prawda? “Lubię to” jest wyrażeniem umownym. To przycisk realizujący daną funkcję. “Lubię” wiele stron na Facebooku instytucji i osób, z którymi się nie zgadzam, którzy działają wbrew mojemu interesowi, i tak dalej. Ale “Lubię”, bo dzięki temu mogę śledzić na bieżąco umieszczane tam informacje. “Lubię” niektóre wypowiedzi nie dlatego, że mi się one podobają, a dlatego, że po kliknięciu w ten przycisk będę mógł śledzić dyskusję pod wpisem. “Like” jest tu słowem czysto umownym. To przycisk, który realizuje daną funkcję na Facebooku.
Podobnego wyroku spodziewałbym się w kraju zacofanym, którego prawo jeszcze nie jest dostosowane do epoki cyfrowej. Dziwi mnie jednak wyrok, który zapadł w USA. Kraju, który zawsze jest ze wszystkim “do przodu”. Pracownicy zamierzają apelować w sądzie wyższej instancji. Losy sprawy będę śledził. I mam nadzieję, że nie dożyję czasów, w których nawet przypadkowe kliknięcie myszki będzie mnie kosztować karierę.