Aria
była jedną z bardziej rozpoznawalnych postaci całej serii. Piękna, władcza, brutalnie sprawiedliwa, podstępna i silna – sprawowała twardą ręką rządy nad bandą złoczyńców, wyrzutków społecznych i degeneratów. Jak znalazł pasowała do roli przywódczyni Omegi i nic dziwnego, że wielu darzyło ją wielkim szacunkiem. To ktoś z kim i tak nie warto było zadzierać. W podstawce Mass Effect 3 dowiadujemy się, że kontrolę nad stacją przejęły oddziały Cerberusa, a wkurzona Aria chcąc czy nie chcąc przesiaduje na Cytadeli. W DLC natomiast poznajemy niejako alternatywną historię, w której asari decyduje się jednak odbić stacje, a jeśli Shepard jej pomoże, obdarzy go hojnie swoją flotą, która wesprze go w wojnie przeciwko Żniwiarzom.
DLC rozpoczynamy podobnie jak ostatnio od przeczytania wiadomości na swoim terminalu. Aria prosi nas o spotkanie, w którym informuje o swoim szalonym planie uderzenia w Omegę i popsucia szyków generałowi Petrovskie’mu działającemu z ramienia Człowieka Iluzji. Po całkiem fajnej cutscence lądujemy na stacji. Tam też poznajemy pierwszą w historii gry turiankę.
Nyreen
jest nie tylko interesująca pod względem wizualnym, ale także osobowościowym. To kompletne przeciwieństwo Arii; można powiedzieć, że o ile ta pierwsza jest typowym renegatem, to ta druga paragonem (gdyby miała jeszcze w sobie krztynę poczucia humoru byłaby w zasadzie bardzo podobna do Garrusa). A jak wiadomo, przeciwieństwa się przyciągają… Niestety historia przeszłości obu pań jest potraktowana dość oszczędnie i więcej trzeba sobie dopowiedzieć samemu.
Po raz pierwszy zmuszeni jesteśmy do tego, by zostawić swoją drużynę na Normandii. Zamiast dobrze znanej i zaufanej załogi, w trakcie pobytu na Omedze wspierać nas będą opisane wyżej dziewczyny. Dzięki nim poznajemy także
nowe umiejętności
: bicz biotyczny, którym można uderzyć kilku wrogów, barierę biotyczną i inne wynalazki, które tak naprawdę są średnio przydatne, a przynajmniej ja nie odczuwałam w ogóle potrzeby by z nich korzystać mając wysoko już rozwiniętego własnego Sheparda. Jednak nie zaliczam tego jako wady, ot po takim czasie myślę, że każdy z nas ma już wypracowaną własną strategię na danego przeciwnika i to, czy BioWare doda parę nowych mocy czy nie jest nieistotne. Gdyby to jeszcze miało wpłynąć jakoś na rozgrywkę, ale wierzcie mi – nie wpływa. Pojawiają się tu co prawda dwa rodzaje przeciwników. Jednego nie zdradzę, bo wiąże się on z fabułą gry (a jest naprawdę mocny, zwłaszcza na wyższych poziomach trudności). Drugi natomiast jest nowym oddziałem Cerberusa, robotem bojowym, który nie dosyć, że jest nieźle opancerzony, to z chowa się często za barierami biotycznymi nie do przebicia, a podchodząc z bliska wymierza silny cios omni-ostrzem. Gdy biegnie na nas kilku z nich, robi się ciepło. Niestety parokrotnie miałam śmieszne sytuacje ze sztuczną inteligencją wroga, co nie zdarzyło mi się w podstawowej wersji gry. Jako szturmowiec dużo biegam (Ba! Latam!) po danej lokacji i właśnie wtedy, gdy zataczałam takie kółeczka, przeciwnicy zdawali się mnie zupełnie nie zauważać. Parę razy Nemezis przeszła tuż przed moim nosem kompletnie mnie ignorując. Lub szturmowiec kucając przy schodach tuż przy mojej nodze czekał nie wiadomo na co.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że walka nie sprawiała tu frajdy. Niestety BioWare położyło to DLC ponieważ skupiło się tylko na niej
…
Początkowo nic na to nie wskazywało. Cutscenki, dialogi, ładne ujęcia filmowe, a nade wszystko cudowne widoki, o których zaraz opowiem. Niestety fabuła, w której znajdziemy jeden twiścik i to jeszcze jakoś tak niespecjalnie oddany, jest nudna i oklepana. Leviathan był prowadzony na wzór śledzctwo, wprowadzał choćby nowy element zabawy logicznej, miał w sobie nastrój tajemnicy i niepokoju, a w ostateczności nutkę epickości charakterystycznej dla serii. Omega tego nie ma. To DLC jest po prostu dodatkiem, w którym przemierza się kolejne lokacje i likwiduje hordy wrogów, zbliżając się do celu numer jeden. Wiadomo, że Aria odbije stacje i wszystko skończy się szczęśliwie, a nasza siła bojowa wzrośnie o tyle i tyle procent. Im bliżej końca tym byłam bardziej znużona. Tak, czytacie te słowa z ust wielkiej fanki serii. Niestety ja nie kocham Mass Effect’a za walkę, która de facto nie różni się od tej znanej z innych gier. Kocham go za klimat, za dialogi, za postacie, emocje i krajobrazy.
Chociaż o te ostatnie zadbano tu należycie.
Omega jest olbrzymia
, po raz pierwszy dobrze oddano jej wielkość. Charakterystyczne korytarze zewnętrzne, wśród których przebija się czerwonawe światło odbijające się od skał wywarły na mnie wielkie wrażenie. Podobnie jak wielkie wiatraki od systemów wentylacyjnych czy mroczne kopalnie. Absolutnie każda lokacja została rozbudowana do rozmiarów wręcz momentami zbyt wielkich. Skoro fabuła jest liniowa, akcja skupiona na samej walce, to po kiego grzyba buduje się odgałęzienia korytarzy prowadzących do nikąd. Zdecydowanie też za dużo było drzwi, które nie otwierały się błyskawicznie, lecz kręciły w kółeczko, doczytując kolejne dane (co jest zrozumiałe w przypadku dużych lokacji, w przypadku kolejnego pustego korytarza już niekoniecznie).
Zawiodły mnie też misje poboczne. Było ich zaledwie trzy z czego jedna była czystą kpiną. Równie dobrze mogli ich nie robić wcale, a nikt by się o nie upomniał. Weźcie sobie to wszystko pod uwagę, zanim zakupicie to DLC.
Bo to nie są 2GB więcej Mass Effect’a. To są 2GB czystego strzelania
. Szczerze to już wolę sobie pobiegać w multiplayerze z przyjaciółmi i się wspólnie pośmiać, niż przedzierać się w milczeniu przez ciągle te same hordy wrogów. BioWare bardzo przechwaliło Omegę i obawiam się, że do kolejnych przygód Sheparda wszyscy podejdą już z dużo bardziej chłodnym entuzjazmem.
Ocena: 50/100
Plusy:
+
Olbrzymie lokacje o zróżnicowanym charakterze
+
Pierwsza turianka w historii
+
2 nowe rodzaje przeciwników
Minusy
:
–
90% DLC to walka
–
Momentami dziwne zachowanie AI
–
Płaska i monotonna fabuła, która nic nie wnosi do serii
–
Cena