To po co poruszam ten temat? A jakoś tak zainspirował mnie do niego… Instagram i jego różnorakie klony. Mierzi mnie narastające obecnie zjawisko uszlachetniania na siłę każdego cyfrowego gniota, pstrykniętego przypadkiem i bez jakichkolwiek zasad. Wystarczy dodać ziarno, winietowanie, efekt sepii, trochę kontrast podkręcić – i już byle g… zmienia się w g… ale w sreberku. Choćbyśmy sfotografowali parę brudnych skarpetek, to zrobi się z tego sztuka. Sztuka na Fejsbuka.
Jak dla mnie, na dzień dzisiejszy granica między fotografią a obróbką zdjęć (uwaga: to samo dotyczy fotografii analogowej!) przebiega między dwoma słowami. Pierwsze to “poprawianie”, a drugie – “ratowanie”. W poprawianiu nie widzę nic złego, choć oczywiście nawet w tym przypadku trudno określić, co jeszcze można poprawiać, a czego już nie (przykład poniżej). Natomiast ratowanie na siłę to już coś, czego należy się wstydzić. Jeśli nie jesteśmy zadowoleni z jakiegoś zdjęcia, to lepiej je po prostu usuńmy lub zostawmy w ciemny kątku zapomnianego folderu, a nie bierzmy się zaraz za Photoshopa. Z Photoshopem dobry grafik zrobi ze zdjęcia wszystko. Nawet, jak mu tego zdjęcia nie damy – sam namaluje;-)
No dobra, a teraz na przykładzie. Oto coś, co rozumiem przez poprawianie zdjęcia, przynajmniej w pierwszym kroku. Bo krok drugi – no, tu już możemy się znowu zacząć zastanawiać… 😉
Tak wygląda zdjęcie maksymalnie zbliżone do surowego materiału zarejestrowanego przez aparat. Innymi słowy, to efekt wywołania pliku RAW, ale totalnie prostym programem, który w minimalnym stopniu ingeruje w obraz. Jak widać, fotografia jest dość szara, bura i ponura, poza tym latarnia wygięta jest na zewnątrz kadru (obiektyw ma problem z dystorsją beczkowatą), a horyzont wali się na prawo. ALE mimo wszystko uznałem, że jest to w miarę ciekawe zdjęcie, dlatego warto poświęcić mu chwilę, by je poprawić .
Po niewielkich poprawkach wygląda ono zatem w ten sposób:
Kolory są nieco bardziej żywe, poprawił się kontrast, lekkie wykadrowanie pozwoliło wypoziomować horyzont. Do tego… wyprostowała się latarnia. Jeśli ktoś ma zamiar podnieść w tym momencie larum, że to już niedozwolona obróbka komputerowa, to śpieszę donieść, że… ja tej latarni nie prostowałem.
Zrobił to sam aparat.
Tak po prostu wygląda plik JPEG zapisany równocześnie z plikiem RAW, widocznym powyżej. Moją jedyną ingerencją było lekkie przekadrowanie zdjęcia, w celu wypoziomowania horyzontu. A kadrowało się zdjęcia od zawsze, od samych zamierzchłych początków fotografii.
Szczerze mówiąc, właśnie ta powyższa wersja zdjęcia podoba mi się najbardziej. Jest w miarę zbliżona do tego, jak to “naprawdę wyglądało”, a równocześnie miło się już ją ogląda. No ale jeśli zależy nam bardzo na zrobieniu na kimś wrażenia, to możemy jeszcze postarać się o wersję “oczojebną”, czy może bardziej kulturalnie – “zapierającą dech”.
Mi wyszło coś takiego:
Wygląd zdjęcia to w tym przypadku w dużej mierze efekt obróbki typu “pseudo-HDR”. Pseudo, bo nawet nie wysilałem się, by wrzucać w program kilku różnie naświetlonych (lub choćby różnie wywołanych) wersji tego samego kadru – to tylko obróbka pojedynczego pliku JPEG, później jeszcze lekko podkręconego w Photoshopie.
No i jak uważacie?
Czy to jeszcze poprawianie, czy już raczej odeszliśmy od fotografii w kierunku zabawy w grafikę komputerową?
Ja tego nie wiem, ale czegoś innego jestem pewien. Gdyby na początku tego zrekonstruowanego procesu znajdowało się zdjęcie brudnych skarpetek, to żaden Photoshop, żaden HDR i… żaden Instagram dużo by mu nie pomogły. I to mnie mimo wszystko pociesza…