Powyższymi słowami zakończyłam recencję
Papo & Yo
– gry, która zadebiutowała w zeszłym roku na PSN, a 18 kwietnia br. pojawi się także na Steamie. Gry tak bardzo nietypowej jak na współczesne standardy, że wręcz początkowo odpychającej.
Papo & Yo
nie powstało bynajmniej dla celów rozrywkowych. Jego sens jest dużo głębszy. To
próba zmierzenia się z lękami z dzieciństwa
– małego chłopca zmuszonego do życia
pod jednym dachem z ojcem tonącym w odmętach alkoholizmu
.
To także rzeczywisty obraz założyciela studia
Minority Media
, o czym przekonacie się tuż po odpaleniu gry. Głównym bohaterem jest tu chłopiec Quico, który wraz z latającym robocikiem Lulą przenosi się pewnego dnia do świata własnej wyobraźni, gdzie zaprzyjaźnia się z wielkim, czerwonym stworkiem. Choć wygląda on groźnie w gruncie rzeczy jest zupełnie poczciwą istotą pragnącą jedynie jeść i spać. Powolny i niezbyt rozgarnięty budzi naszą sympatię – głównie wtedy gdy pozwala sobie skakać po brzuchu. Ma on jednak pewną obsesję – nie potrafi przejść obojętnie gdy zobaczy zielone żaby. Te wyzwalają w nim olbrzymią agresje. Potworek staje się płonącym ogniem i rozwalającym wszystko na swojej drodze Potworem przez duże “P”. To
alter ego ojca
. Rzadko mamy do czynienia w grach z mieszaniem pojęć dobra i zła. Z odejściem od czystej bieli i czerni. Tutaj mamy przyjaciela, który czasem zamienia się we wroga. Lub jak wolicie wroga będącego także przyjacielem. Ciężko to zdefiniować skoro czynniki zewnętrzne tak decydują o jego zachowaniu. Czy ktoś kto nas kocha może nas także krzywdzić? Czy starczy nam siły by przezwyciężyć coś, na co nie mamy wpływu? Na te pytanie właśnie odpowie Wam gra, którą serdecznie polecam wszystkim tym, którym nie przeszkodzi szaro-bura grafika i niedociągnięcia techniczne.