Digital Extremes
tworzyło Star Treka dwa lata, więc wydawać by się mogło, że nie jest to też tytuł robiony na pół gwizdka. Dla mnie osobiście miał być uprzyjemnieniem czasu oczekiwania na kolejną space operę od BioWare. Liczyłam na lekką, interesującą rozrywkę w prawdziwej kooperacji, możliwość polatania sobie kultowym Enterprise i zobaczenia przy okazji kilku niezłych widoczków.
Ponieważ akcja gry umiejscowiona jest między filmem z 2009r., a Star Trek: Into the Darkness, którego zobaczymy w kinach już 31 maja postanowiłam, że przed samą rozgrywką wypadałoby zapoznać się z wersją Abramsa. I szczerze przyznaję, że choć nie spodziewałam się po nim niczego dobrego to spodobał mi się na tyle, że do samej gry usiadłam z jeszcze większą ochotą. Po kilkudziesięciu minutach moje nadzieje, na filmową jakość i grywalność dzieła Digital Etremes zupełnie wyparowały i żałowałam, że mój recenzencki obowiązek nakazuje mi przemęczyć się z grą do samego końca.
Fabuła jest płytka i absolutnie nie nawiązująca do pierwszej części filmu – innymi słowy, ktoś kto nie zna Star Treka nie będzie miał problemu, żeby połapać się w historii gry. Załoga Enterprise podczas rutynowego lotu odkrywa, że nieznana wcześniej rasa
Gornów
– humanoidalnych jaszczurek – wykradła potężną broń, która zagraża całemu wszechświatu. Celem kapitana Kirka i jego towarzysza Spocka jest odbicie owego urządzenia i nie dopuszczenie do zagłady ludzkości. I to w zasadzie wszystko. W historii nie macie co czekać na zwroty akcji, twisty fabularne czy misje poboczne. To liniowa opowieść, która najzwyczajniej w świecie nudzi i nie zachęca do odkrywania.
Ale pal licho już fabułę. W końcu mamy do czynienia z grą, a tu liczy się przede wszystkim radość z rozgrywki. W założeniu Star Trek miał być niejako połączeniem Mass Effect’a, Dead Space’a i Uncharted, czyli trzecioosobową strzelaniną z systemem osłon, w której nie raz przyjdzie nam hakować różne urządzenia i testować zręczność naszych palców przy elementach stricte platformowych. Tymczasem otrzymaliśmy grę o mechanice wręcz archaicznej, w którą ciężko się gra, bo wysoka częstotliwość ziewania skutecznie wybija nas z rytmu…
Przede wszystkim grę zabija powtarzalność. Przez 80% czasu przebywa się wciąż w tych samych lokacjach – na statku Enterprise – i strzela wciąż do tych samych wrogów. Sama walka jest strasznie toporna. Nie ważne z jakiej broni oddawałabym strzał – za każdym razem czułam wszechogarniającą nudę i brak jakiejkolwiek radości. Po kilku wymianach ognia miałam dosyć. Do tego AI współtowarzysza to jakiś żart. Zdecydowanie lepiej grać w kooperacji, bo przynajmniej można wzajemnie ponarzekać i pośmiać się z bugów, których jest tutaj zatrzęsienie (postacie blokują się w przejściach, mają opóźniony czas reakcji w sekwencjach zręcznościowych, a po wybuchu granatu ekran potrafi trząść się jak przy ataku epilepsji).
Niesamowicie frustrujące było hakowanie praktycznie co drugich drzwi w pomieszczeniach. Mini-gry same w sobie nie były złe, ale były zbyt mało wymagające i zbyt intensywnie rozsiane, by myśleć o nich pozytywnie. Dopasowywanie fal radiowych po raz pięćdziesiąty jednak trochę nudzi i niepotrzebnie spowalnia i tak już mało dynamiczną rozgrywkę. Dodatkowo wyprowadzały mnie z równowagi denne i niepotrzebne nikomu przerywniki i nie mam tu na myśli cut-scenek (choć te też niestety niczego nie urywały), ale bezsensowne cięcia między gameplayem właściwym, a sekwencjami filmowymi. Przykładowo kończy się strzelanina, wchodzi cut-scenka z dialogami i za chwilę odzyskujemy kontrolę nad postaciami. Robimy parę kroków pustym korytarzem, bach! Czarny ekran ładowania. Wchodzimy do windy, Kirk rzuci coś do Spocka i znów czarny ekran. Wychodzimy z windy, cut-scenka. Strzelanie. Cut-scenka. Czarny Ekran. Szukanie tricorderem następnego punktu akcji. Rozumiecie co to znaczy? W tylko jednym momencie w grze postarano się o to, by przejście z cut-scenki do właściwego gameplayu odbyło się w miarę płynnie, a tak ma się wrażenie, że ni to ogląda się marny film, ni to uczestniczy w rozgrywce szachowej.
Kolejna rzecz to wspomniany tricorder, czyli skaner, dzięki któremu widzimy przeciwników za ścianami, zbieramy punkty doświadczenia z roślin, zwłok czy innych obiektów i podążamy do wyznaczonego celu. W domyśle to słynne urządzenie miało nam pomagać w akcjach skradankowych. Ale po cóż na Boga się tu skradać, jak nie ma problemu z pokonaniem kolejnych wrogów. Chyba nikt nie jest na tyle głupi, żeby niepotrzebnie wydłużać czas gry, w którą nie chce się grać. Nawet zbieranie doświadczenia staje się bezsensowne, gdy odkryjemy, że umiejętności, jakie może otrzymać nasza postać nie przydają się do niczego.
Podczas gry nieodparcie miałam wrażenie, że jej projektanci zrobili w studiu burzę mózgów, gdzie każdy pracownik miał zaproponować ciekawy element rozgrywki, a potem powrzucali wszystko do jednego wora i nie rozwinęli absolutnie żadnej koncepcji w należytym stopniu. “Niech będzie wspinanie się po krawędziach jak w Uncharted i takie fragmenty, gdzie się lokacja rozpada! Koniecznie zróbmy walkę w kosmosie, przecież to Enterprise! I loty w skafandrach! I teleportację! I pływanie pod wodą! I przejmowanie armat! Itp…” Miało być pięknie, a z jakichś przyczyn wyszło gorzej niż zwykle. Loty, które można przejść z zamkniętymi oczyma, działania kooperacyjne ograniczające się do otwierania razem drzwi i hakowania (!) , pływanie w jaskini, w której postać potrafi zawiesić się na ścianie i umrzeć z braku tlenu czy kompletnie niezrozumiały i frustrujący fragment z strzelaniem przy pomocy jednego działka do wrogich statków.
Jeśli do tego wszystkiego widzicie rozmyte tekstury, masakryczne animacje i ciągle te same wnętrza to doprawdy trudno jest się z czego cieszyć. No bo co mi po tym, że Enterprise jest wiernie odwzorowany? Ile mam go oglądać? Wolałabym zdecydowanie zwiedzić kilka planet lub chociażby dłużej pozachwycać się kosmosem.
Jedyne do czego twórcy się przyłożyli to
udźwiękowienie gry.
Filmowi aktorzy udzielili głosów wirtualnym postaciom i spisali się wyśmienicie. Zachary Quinto i Chris Pine mocno starali się tchnąć ducha w naszych protagonistów – nie jest ich winą, że otrzymali do odegrania słabe partie dialogowe, w których zabrakło mocniejszego humoru i specyficznego przekomarzania. Sama muzyka została skomponowana także przez Michalea Giacchino więc fani serii szybko rozpoznają motywy dźwiękowe. Przykre jest, że to co powinno być jedynie wisienką na torcie jest po prostu łyżką miodu w beczce dziegciu…
Star Trek: The Video Game mogę polecić jedynie masochistycznym fanom serii, którzy chłoną wszystko z tego uniwersum bez mrugnięcia okiem. Dla reszty mam małe pocieszenie – jak bardzo zła by ta gra nie była, tak po niej każdy film o załodze Enterprise może być już tylko arcydziełem:)
Ocena: 30/100
Plusy:
+ Muzyka
+ Oryginalne głosy i wygląd postaci (zgodnie z filmem J.J. Abramsa)
+ Odwzorowanie Enterprise
Minusy:
– Powtarzalność
– Toporna mechanika
– Błędy techniczne
– Płytki scenariusz
– Słaba grafika
Gra była recenzowana w wersji na PS3.
Dostępne platformy
: PC, PS3, Xbox 360
Producent
: Digital Extremes
Polski wydawca
: Cenega
Język
: Pełna angielska wersja językowa (dubbing + napisy)
Cena
: około 80 zł (PC) i 220 zł (PS3, Xbox 360)
Data premiery:
26 kwiecień 2013
Minimalne wymagania sprzętowe dla wersji PC
:
OS:
Windows XP SP2
Procesor:
Intel Core 2 @ 2GHz / AMD Athlon 64 X2 4200+
Pamięć:
2 GB RAM
Karta graficzna:
Nvidia Geforce 9600/ ATI Radeon HD 2900 GFX RAM: 512 MB
DirectX:
9.0c
Dysk twardy:
8 GB wolnego miejsca