Temat ochrony prawa autorskiego jest jednym z budzących największe emocje wśród polskich internautów. Co nam wolno, a czego nie? Z jakich źródeł możemy legalnie korzystać, szukając w Sieci wiadomości czy multimediów? Kto może pociągnąć nas do odpowiedzialności za naruszenie praw twórców i jakie konsekwencje nam grożą? Ponieważ nawet prawnicy przyznają, że prawo autorskie jest niezwykle skomplikowane, odpowiedzi na te pytania często sprawiają nam problem. Mimo to w Polsce rzadko słyszy się o przypadkach pociągnięcia do odpowiedzialności karnej lub cywilnej prywatnych użytkowników Internetu – ta sytuacja może jednak niedługo ulec zmianie.
Powodem, dla którego polscy internauci, inaczej niż na przykład niemieccy, nie znajdują w skrzynkach pocztowych wezwań do zapłaty odszkodowań za pobieranie utworów z nieautoryzowanych źródeł, jest konstrukcja naszych przepisów. Kluczowe znaczenie ma brzmienie art. 23 § 1 Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych: “Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku osobistego”. Oznacza to, że o ile utwór został już opublikowany (film miał premierę kinową, piosenka trafiła do radia lub została wydana jako część albumu), to możemy pobierać go z dowolnego źródła. Prawo łamie dopiero ten, kto rozpowszechnia chronione materiały lub wykorzystuje je komercyjnie, nie posiadając zgody właściciela praw do niego – właśnie dlatego nielegalne jest korzystanie z sieci peer-to-peer, których użytkownicy “wymieniają się” plikami objętymi ochroną. Takie rozwiązanie jest niezwykle korzystne dla przeciętnego internauty, który nie musi zastanawiać się, czy znaleziony w Sieci plik trafił tam legalnie – ważne tylko, by pobrane multimedia zachowywał dla siebie (ewentualnie dzielił się nimi jedynie z rodziną i kręgiem znajomych). Podobne przepisy obowiązują również między innymi w Kanadzie i Hiszpanii. Do niedawna wśród tych krajów była również Holandia – dokładnie do 10 kwietnia.
Właśnie tego dnia Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wydał wyrok w sprawie C-435/12, czyli procesie wytoczonym przez koalicję producentów i importerów czystych nośników danych (np. płyt CD czy DVD) rządowi Holandii. Zgodnie z holenderskim prawem do ceny takich nośników była doliczana opłata w wysokości zależnej od pojemności nośnika i sięgająca maksymalnie 5 euro. W odróżnieniu od obowiązującej w Polsce opłaty reprograficznej, mającej rekompensować twórcom wyłącznie straty wynikające z prawa konsumentów do kopiowania legalnie nabytych utworów na własny użytek, opłata wprowadzona w Holandii była swego rodzaju podatkiem od piractwa. Miała ona rekompensować dodatkowo straty poniesione w wyniku pozyskiwania utworów z nielegalnych źródeł – i właśnie to było przedmiotem procesu. Firmy, zmuszone do podniesienia cen swoich produktów, uznały, że legalizowanie w ten sposób pirackich kopii jest sprzeczne z unijną dyrektywą 2001/29 dotyczącą prawa autorskiego i wytoczyły proces holenderskiemu państwu, domagając się obniżenia opłaty tak, aby pokrywała wyłącznie straty ponoszone przez artystów w wyniku sporządzania prywatnych kopii z legalnych źródeł.
Ściąganie nielegalne od zaraz
Po przejściu przez kolejne instancje holenderskich sądów sprawa trafiła do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, a ten przyznał rację skarżącym. Kluczowe znaczenie ma przy tym jedno zdanie wyroku: “Prawo Unii [stoi na przeszkodzie] obowiązywaniu uregulowania krajowego […], które nie rozróżnia sytuacji, w której źródło służące za podstawę sporządzenia kopii na użytek prywatny jest legalne, od sytuacji, w której źródło to jest nielegalne”. W uzasadnieniu wyroku sędziowie nie szczędzili takim regulacjom – a pamiętajmy, że podany wyżej warunek spełniają również polskie przepisy – słów krytyki. Orzekli między innymi, że zezwolenie przez pojedyncze kraje Unii na pobieranie utworów na prywatny użytek z nielegalnych źródeł “naraziłoby na szwank prawidłowe funkcjonowanie rynku wewnętrznego”, “wspierałoby obrót sfałszowanymi lub pirackimi egzemplarzami utworów”, blokując rozwój legalnego obiegu kultury, a także mogłoby “prowadzić do rezygnacji ze ścisłej ochrony praw autorskich i do tolerowania nielegalnych form dystrybucji utworów”.
Rząd Holandii zareagował na to orzeczenie niezwłocznie, jeszcze tego samego dnia wydając oświadczenie o delegalizacji pobierania multimediów z nielegalnych źródeł. Co prawda, w kraju tulipanów piractwo nadal nie będzie przestępstwem, ale będzie zabronione prawem cywilnym. Otwiera to właścicielom praw autorskich drogę do uzyskiwania od internautów wysokich odszkodowań, co z ich punktu widzenia jest zapewne nawet ważniejsze niż pociąganie ich do odpowiedzialności karnej. Chociaż wyrok TSEU nie jest automatycznie obowiązujący dla wszystkich krajów Wspólnoty, nie warto mieć złudzeń: sędziowie uznali, że unijne przepisy nie dają poszczególnym krajom prawa do legalizacji pobierania utworów z nielegalnych źródeł. W tej sytuacji trudno oczekiwać, że któraś z polskich organizacji broniących praw twórców nie spróbuje prędzej czy później podważyć naszego krajowego prawa. Dlatego warto zawczasu zastanowić się, jakie mogą być konsekwencje tej wymuszonej rewolucji – kto na niej zyska, a kto straci.
Wydawałoby się, że beneficjentami nowych regulacji będą przede wszystkim twórcy. Według Międzynarodowej Federacji Przemysłu Fonograficznego (IFPI) piractwo jest największym zagrożeniem dla legalnie działającej branży muzycznej, dlatego wszelkie działania zmierzające do jego ograniczenia powinny siłą rzeczy przynieść rynkowi korzyści. Praktyka pokazuje jednak, że nie zawsze tak się dzieje – dowodem na to może być przykład Japonii. W 2011 roku rynek muzyczny Kraju Kwitnącej Wiśni był jednym z najszybciej rozwijających się na całym świecie – tak szybko, że według niektórych prognoz miał w niedalekiej przyszłości prześcignąć pod względem wartości rynek amerykański, obejmujący ponad dwukrotnie większą liczbę konsumentów. Ponieważ jednak zainteresowanie cyfrowymi usługami muzycznymi takimi jak serwisy streamingowe wciąż było poniżej oczekiwań branży, rozpoczęła ona silny lobbing na rzecz zaostrzenia odpowiedzialności za nielegalne rozpowszechnianie utworów oraz pobieranie ich z nieautoryzowanych źródeł. Ich działania okazały się na tyle skuteczne, że w czerwcu 2012 roku japoński parlament uchwalił nowe przepisy w tej sprawie, które weszły w życie w październiku. Zgodnie ze zmienionym prawem za nielegalne pobieranie muzyki czy tworzenie kopii zawartości nośników takich jak płyty CD lub DVD grozi kara więzienia do dwóch lat i grzywna sięgająca 2 milionów jenów (równowartość ok. 20 000 dolarów), zaś za udostępnianie utworów bez pozwolenia – nawet 10 lat więzienia i 10 milionów jenów grzywny. Początkowo wydawało się, że przepisy odniosły spodziewany skutek – według danych za 2012 rok japoński rynek muzyczny zwiększył się o 4 proc., podczas gdy w innych krajach rozwiniętych obserwowano raczej stagnację lub spadki. Nawet fakt, że nowe przepisy obowiązywały zaledwie przez cztery miesiące – a więc zbyt krótko, by w danych rocznych można było doszukiwać się ich wpływu – nie odebrał firmom fonograficznym animuszu.
Surowe prawo odstrasza internautów
Pierwsze symptomy wskazujące, że nie wszystko idzie tak, jak oczekiwano, można było dostrzec już po publikacji danych za pierwszy kwartał 2013 roku: co prawda, sprzedaż pełnych albumów w formie cyfrowej zwiększyła się o 60 proc. rok do roku, ale spadek sprzedaży pojedynczych utworów oraz teledysków był tak duży, że pociągnął cały segment muzycznych usług internetowych w dół o 30 proc. Prawdziwe trzęsienie ziemi wywołały dane za cały 2013 rok: zgodnie z nimi japoński rynek fonograficzny (obejmujący zarówno tradycyjne, jak i internetowe formy dystrybucji) skurczył się o 17 proc., co przełożyło się na spadek wartości globalnego rynku o 4 proc. – gdyby nie uwzględniać Japonii, byłby on stabilny. Choć w raporcie IFPI “Digital Music Report 2014” można przeczytać, że winę za spadki w Japonii ponosi przede wszystkim niewielka dostępność internetowych usług muzycznych i duże rozpowszechnienie starszych urządzeń mobilnych ograniczających możliwość korzystania z takich usług, trudno nie zauważyć, że rynek wpadł w korkociąg bezpośrednio po wprowadzeniu drakońskich kar dla piratów. Wielu analityków jest zdania, że Japończycy boją się kar tak bardzo, że wielu z nich, nie chcąc ryzykować, zrezygnowało z dostępu do multimediów w Sieci w jakiejkolwiek formie.
Być może jest więc raczej tak, że domagając się przesadnie surowego ścigania naruszeń praw autorskich, branża rozrywkowa podcina gałąź, na której siedzi. Trudno nie przewidywać, że implementacja kwietniowego wyroku TSEU w krajach takich jak Holandia może wręcz zmniejszyć wpływy właścicieli praw autorskich. Nie dość, że zostaną oni pozbawieni pieniędzy z opłat reprograficznych uwzględniających straty związane z piractwem, to nie jest powiedziane, że zostanie to zrekompensowane wzrostem sprzedaży multimediów z legalnych źródeł. Za takim mało korzystnym scenariuszem przemawiają również wyniki badań przeprowadzonych przez różne organizacje, między innymi w Polsce, Niemczech, Wielkiej Brytanii i USA. Wynika z nich, że piraci wydają na różne dobra kultury kilkakrotnie więcej pieniędzy niż osoby nieuczestniczące w nieformalnym obiegu treści, tak bardzo demonizowanym przez branżę fonograficzną.
Jak rozpoznać legalne treści?
A co rozstrzygnięcie TSUE oznacza dla przeciętnego internauty? Jedynie kłopoty. Co prawda, postulat karania za pobieranie plików z nieautoryzowanych źródeł trudno uznać za nieuzasadniony, ale jego realizacja w praktyce napotyka szereg przeszkód natury technicznej. Przede wszystkim użytkownik musiałby być w stanie odróżnić legalne źródła treści od nielegalnych, a to sprawia nam więcej trudności, niż mogłoby się wydawać. Jak czytamy w raporcie “Prawo autorskie w czasach zmiany” przygotowanym przez Centrum Cyfrowe, większość ankietowanych była w stanie prawidłowo ocenić legalność jedynie pięciu spośród dwunastu przedstawionych im codziennych sytuacji, np. “Tomasz ściąga filmy z serwisu Chomikuj.pl” czy “Ewa używa serwisu torrentowego do ściągania plików na swój komputer, pozwala też innym użytkownikom serwisu na pobieranie filmów od niej”. Problem nie dotyczy zresztą tylko naszego kraju, również w innych państwach internauci poruszają się w Sieci po omacku: badania przeprowadzone w 2011 roku wykazały, że niemal trzy czwarte Brytyjczyków nigdy nie ma pewności, co jest legalne w świetle prawa autorskiego, a co nie.
Trzeba też pamiętać, że nowoczesne strony internetowe bardzo różnią się od prostych witryn, z jakich składała się Sieć, gdy powstawały zręby regulacji prawnych obowiązujących obecnie w UE. Często zawierają one elementy pochodzące z różnych serwerów, od różnych dostawców. Nierzadko są przy tym generowane dynamicznie, a ich treść może zmieniać się w czasie rzeczywistym. W tej sytuacji trudno nawet wyobrazić sobie sposób na wiarygodne potwierdzenie legalności całej zawartości strony, zwłaszcza że musiałoby to nastąpić jeszcze przed jej załadowaniem. Przecież otwarcie strony w przeglądarce wymaga pobrania jej elementów do pamięci podręcznej na lokalnym dysku – jeśli niektóre z nich trafiły do Sieci nielegalnie, już samo to może zostać uznane za złamanie prawa. Co gorsza, niektóre portale, jak choćby YouTube, zawierają zarówno treści legalne, udostępnione tam przez artystów, jak i nielegalne: pirackie filmy czy choćby przeróbki utworów. Jak użytkownik miałby odróżnić jedne od drugich? Nie wiadomo.
Kary dla niewinnych
Taka niepewność użytkowników w żaden sposób nie służy twórcom, za to w krajach, w których już dziś karalne jest samo pobieranie plików na prywatny użytek z nielegalnych źródeł, coraz częściej słyszy się o przypadkach copyright trollingu, czyli “trollingu prawnoautorskiego”. Ten termin, ukuty na podobieństwo “trollingu patentowego”, oznacza wykorzystywanie przepisów związanych z autorskim prawem majątkowym w sposób stojący w sprzeczności ze stojącą za nimi ideą: w zamyśle mają one zachęcać do tworzenia nowych dzieł, zapewniając ich twórcom prawo do zapłaty. Trollami są natomiast wyspecjalizowane firmy, których główna działalność skupia się nie na wytwarzaniu dóbr intelektualnych, lecz na agresywnej walce o odszkodowania za naruszenia praw autorskich. Ich taktyka polega zwykle na masowym rozsyłaniu do internautów, których personalia ustalono na podstawie uzyskanych w niejasny sposób adresów IP, wezwań do zapłaty kwot sięgających od kilkuset do kilku tysięcy euro. Tym, którzy nie zapłacą odszkodowania za swoje rzekome piractwo, ma grozić pozew cywilny. W tej sytuacji, biorąc pod uwagę koszty reprezentacji przed sądem i ewentualnego odszkodowania, potencjalnie znacznie wyższego od początkowo żądanej kwoty, wielu internautów akceptuje proponowane warunki i płaci, niezależnie od tego, czy faktycznie zawinili.
Wyrok TSUE będzie natomiast korzystny dla operatorów usług streamingowych – zwłaszcza tych, którzy już są na rynku. Jeśli pobieranie plików na własny użytek ma być nielegalne w całej Unii, usługi takie jak Spotify, Deezer czy Wimp mogą stać się dla wielu jedynym sposobem na legalny, a przy tym relatywnie niedrogi dostęp do cyfrowych dóbr kultury. Już istniejące serwisy streamingowe są dobrze rozpoznawalne, a ich legalność nie budzi zastrzeżeń, dlatego należy się spodziewać, że właśnie do nich w pierwszej kolejności zwrócą się internauci, którzy do tej pory korzystali z różnych innych źródeł multimediów, mogących budzić wątpliwości w świetle zaostrzonych przepisów. Z drugiej strony, skoro odróżnienie legalnego serwisu od nielegalnego jest problematyczne, a za pomyłkę grożą wysokie kary, to rynek może zostać “zacementowany”. Nowe usługi, bez ugruntowanej pozycji, będą traktowane z dużą podejrzliwością i pozyskanie klientów może być dla nich bardzo trudne. To, jak również ograniczenie liczby źródeł pirackich treści może dać operatorom istniejących usług streamingowych powód do podniesienia cen płatnych subskrypcji i zmniejszyć ich motywację do tworzenia innowacyjnych modeli biznesowych bardziej korzystnych dla użytkowników. Z tych samych powodów interpretacja unijnych dyrektyw przez TSUE będzie groźna dla wszystkich form bezpłatnego udostępniania muzyki, filmów czy książek – “bezpłatne” może stać się dla internautów synonimem podejrzanego
Z drugiej strony, nawet po zaostrzeniu przepisów dotyczących pobierania multimediów, raczej nie zabraknie amatorów nielegalnej, ale darmowej rozrywki. Co zrozumiałe, będą oni starali się lepiej chronić swoją tożsamość, aby uniknąć pozwów czy wezwań do zapłaty odszkodowań. Może to oznaczać złote czasy dla operatorów anonimizujących usług VPN, umożliwiających użytkownikom ukrywanie prawdziwego adresu IP. Znając siłę lobbingu przemysłu rozrywkowego, takie eldorado przetrwałoby jednak bardzo krótko – pod wpływem ich nacisku usługi tego rodzaju mogłyby wkrótce zostać zdelegalizowane, co rykoszetem uderzyłoby we wszystkich, którym leży na sercu prawo do prywatności w Internecie.
Czy Unia złagodzi prawo?
Są jednak również dobre wieści. Wygląda na to, że problem niedostosowania unijnego prawa autorskiego do realiów powszechnej dostępności Internetu wreszcie przebił się do świadomości unijnych urzędników, czego dowodem są zakończone 5 marca szeroko zakrojone konsultacje społeczne dotyczące kierunku zmian w kluczowej dyrektywie 2001/29. W ich ramach Komisja Europejska wreszcie zaprosiłaspołeczeństwo do wyrażenia opinii w debacie na temat tak ważnych kwestii, jak zakres i czas obowiązywania ochrony prawnoautorskiej czy odpowiedzialność za przypadki jej naruszania. To ważne, gdyż dotychczas uczestniczyli w niej przede wszystkim przedstawiciele biznesu oraz organizacji skupiających właścicieli praw autorskich, lobbujący za wzmacnianiem własnej pozycji. W konsultacjach bardzo aktywnie brały udział organizacje pozarządowe broniące praw internautów do swobodnego uczestnictwa w nieformalnym obiegu treści, w tym polskie Centrum Cyfrowe i Fundacja Nowoczesna Polska, a interaktywne formularze umożliwiły zabranie głosu również osobom prywatnym. Na podstawie zebranych opinii w lecie ma powstać biała księga, która usystematyzuje debatę na temat kształtu praw autorskich w Europie. Pozostaje mieć nadzieję, że w dłuższej perspektywie bardziej otwarta dyskusja pozwoli w większym niż obecnie stopniu pogodzić interesy twórców i konsumentów dóbr kultury.