I właśnie o stacje Supercharger chodzi przede wszystkim Muskowi, który zapowiedział, że “otworzy” ich specyfikację, nawet jeśli będzie się to wiązało z udostępnieniem konkurencji własności intelektualnej należącej do firmy Tesla. W celu? Bardzo prostym – chodzi o standaryzację rozwiązań na rosnącym dość dynamicznie rynku pojazdów elektrycznych. Standaryzację, która pozwoli w przyszłości ładować dowolny pojazd elektryczny na dowolnej stacji szybkiego ładowania, zupełnie tak samo, jak obecnie dzieje się to w przypadku tankowania benzyny czy ropy.
Ale jest jeszcze jeden problem – nie chodzi tu tylko o standaryzację pewnych rozwiązań technicznych, lecz także przyjęcie zaproponowanego przez Teslę modelu biznesowego. A jest on dość kontrowersyjny, ponieważ “tankowanie” energii elektrycznej na stacjach Tesla Supercharger jest… darmowe. Firma zakłada, że opłata za tankowanie pobierana jest niejako z góry, podczas kupowania samochodu Tesla S. Same późniejsze ładowania są już bezpłatne, co wcale nie jest aż tak szalonym przedsięwzięciem, jakby się to mogło wydawać. Po pierwsze, wiele stacji wybudowanych jest na terenach, które Tesla otrzymuje za darmo od władz danego rejonu, więc koszt ich stworzenia jest znacznie niższy. Po drugie, część z nich zasilana jest poprzez panele słoneczne, więc – abstrahując od kosztu wytworzenia samych urządzeń – sama energia elektryczna rzeczywiście jest w ich przypadku darmowa.
Teraz pozostaje zatem poczekać na odpowiedź konkurentów. Sprawa jest o tyle ciekawa, że inne firmy, takie jak Daimler czy Bosch, również wzywały Teslę do ujednolicenia standardów stacji szybkiego ładowania. Wygląda więc na to, że wszyscy zgadzają się co do faktu, że ujednolicać trzeba, natomiast trwa głównie walka o to, który producent narzuci swoje standardy innym. W tym kontekście decyzja Elona Muska nie wydaje się ani szalona, ani kontrowersyjna, a po prostu dobrze przemyślana.