Wyobraźcie sobie następującą sytuację: wielka afera wykryta dużym nakładem środków i czasu przez dziennikarzy śledczych jakiegoś portalu, dziesiątki nazwisk zamieszanych w nią znanych osobistości, długi proces, wyrok sądowy i – jak dobrze pójdzie – kary. A skoro sprawiedliwości stało się zadość, to jedna z zamieszanych w całą aferę osób występuje do firmy Google z żądaniem usunięcia z wyników wyszukiwania wszystkich linków prowadzących do artykułów na portalu, który całą tę aferę odkrył i nagłośnił, oczywiście na podstawie “prawa do bycia zapomnianym” (więcej na jego temat pisaliśmy tutaj). Jaką to ma wpływ na oglądalność danych materiałów – łatwo przewidzieć.
Brzmi nieprawdopodobnie? Cóż, właśnie taka historia (choć afera miała znacznie mniejszą skalę) przydarzyła się właśnie pewnej irlandzkiej gazecie, która opisała sprawę fizycznej napaści pracownika Uniwersytetu w Limerick, dr. Frederica Royalla, na ucznia, podczas meczu piłki nożnej w 2007 roku. Sprawa znalazła swój finał w sądzie w 2010 roku, dr Royall przyznał się do winy i zapłacił na rzecz poszkodowanego karę w wysokości 100 tysięcy euro.
Obecnie zaś, korzystając z “prawa do bycia zapomnianym” dr Royall (lub ktoś inny w jego imieniu, bo Google nie informuje, kto to zrobił) wysłał do firmy Google żądanie usunięcia linków prowadzących do artykułów opisującej całe wydarzenie gazety Irish Independent. Amerykański koncern usunął linki i poinformował gazetę o tym fakcie.
To dobry przykład tego, że “prawo do bycia zapomnianym” może wydawać się bardzo kontrowersyjne. Z drugiej strony mamy bowiem coś takiego, jak “prawo do informacji”, które w dojrzałych, demokratycznych społeczeństwach powinno działać bez zarzutu. A tymczasem…