Zawsze mocno zgrzytam zębami na widok odnowionych wersji starych gier. Zamiast inwestować w nowe pomysły producenci starają się zarobić ponownie na tym samym kosztem niewielkiej pracy. I zazwyczaj te wszystkie remaki nie cieszą już tak bardzo jak kiedyś, bo świat się zmienia, my się zmieniamy i czasem lepiej po prostu nie tykać nostalgii, bo konfrontacja z nią może zniszczyć nasze piękne wspomnienia z dzieciństwa. W przypadku odświeżania gier młodych, będących na rynku rok lub jeszcze mniej zgrzytam zębami jeszcze bardziej. Dlaczegóż na wszystkich bogów mam płacić jeszcze raz za to samo z lekko podciągniętą grafiką?
W przypadku The Last of Us myślę podobnie. Choć to zdecydowanie jedna z moich ulubionych gier na PS3, nie kupiłabym jej ponownie na PS4. Już tłumaczę dlaczego.
Siłą The Last of Us jest filmowa historia, pełna wzruszeń i zwrotów akcji. Ogrywając ją ponownie nie byłam w stanie przeżywać wszystkiego tak mocno, jak za pierwszym razem. Nadal wzdrygałam się na dźwięk Klikaczy, nadal czułam klaustrofobię niektórych pomieszczeń i nadal śmiałam się z ripost Ellie. Ale to już nie było to samo. To nie jest ten rodzaj gry, którą można bez przeszkód przechodzić po tysiąckroć.
A co z samą grafiką? Pierwotnie The Last of Us oszołomiło graczy swoimi możliwościami. Naughty Dog stworzyło niesamowicie szczegółowy świat, będący cudownym podsumowaniem osiągnięć poprzedniej generacji. Na PS4 już tego nie odczujecie. Owszem, zauważycie w cut scenkach tekstury o wyższej rozdzielczości i przede wszystkim płynność 60 klatek na sekundę, która zagwarantuje jeszcze bardziej filmowy efekt. Z tym, że nie będzie to już efekt “wow”.
Osobiście jednak bardzo doceniłam nowy tryb fotograficzny, wzorowany na tym z InFamous: Second Son. Podczas gry możecie zatrzymać obraz i obrócić dowolnie kamerą, zrobić przybliżenie, pobawić się kontrastem i nałożyć specjalne filtry rodem z Instagrama. To drobiazg, lecz pozwala zauważyć jak pięknie prezentują się nasi bohaterowie w podwyższonej rozdzielczości. Screeny wykonane przez graczy przypominają artystyczne zdjęcia i zachęcają do dzielenia się wrażeniami.
Oczywiście w nowej wersji twórcy nie przeoczyli możliwości DualShocka 4. Lightbar na padzie rozświetlony jest kolorem zdrowia naszej postaci, dotykowy panel posłuży do wywołania menu ekwipunku, a odgłos włączanej latarki dobiegnie prosto z głośniczka. To są kolejne detale, które jakby nie mają wpływu na mechanikę gry, ale po prostu cieszą oczy (i uszy).
Oprócz tego do podstawowej wersji gry dołączono wszystkie wydane do tej pory dodatki, czyli fabularny “Left Behind” oraz resztę dotyczącą trybu multiplayer. Tylko znów – cóż z tego, skoro posiadacze wersji na PS3 prawdopodobnie już raz to wszystko zakupili. Brakuje mi bardzo w tej edycji chociażby jednego elementu “ekstra”, np. ekskluzywnego dodatku fabularnego albo jakieś mini-gierki, która przeważyła by szalę. A tak, ja dziękuję bardzo. Postoję.
Na szczęście dla twórców gry takich osób jak ja jest stosunkowo mało. Pamiętajcie, że około 30% posiadaczy PS4 zadeklarowało się, że nigdy nie miało w domu konsoli poprzedniej generacji, a tym samym nie mogło zagrać w The Last of Us. Są też i takie osoby, które czekały z wytęsknieniem na ten remaster chcąc zapewnić sobie jak najlepsze doznania i celowo nie grały w oryginał. Nie dziwię się zupełnie, że na Wyspach The Last of Us: Remastered sprzedaje się lepiej niż Watch Dogs, który był od kilku tygodni na szczycie rankingów. Patrząc najzupełniej obiektywnie bowiem, mamy do czynienia ponownie z najlepszą grą obecnej generacji. Jeśli wcześniej nie mieliście okazji w nią zagrać – zdecydowanie polecam. Pozostałym radzę się zastanowić i uprzedzam, że odgrzewany kotlet już nie smakuje tak dobrze jak za pierwszym razem.
Po więcej szczegółów dotyczących mechaniki i fabuły gry odsyłam do recenzji wersji gry na PS3 pod