Zawsze uważałem się za człowieka, który kocha wszelkie techniczne nowinki. Od smartfonu jestem chyba wręcz uzależniony i traktuję go jako prawdziwe PDA. Swojej rodzinie i bliskim “wdrażam” najnowsze trendy w elektronice użytkowej, bo wierzę, że zmieniają ich życia na prostsze, łatwiejsze i zapewniają im większą ilość wolnego czasu.
Teraz wkracza kolejna kategoria, która aspiruje do bycia równie wpływową na rynek elektroniki użytkowej, co smartfony czy chmura. Są to u-gadżety, a więc “technologia ubieralna” w formie inteligentnych zegarków czy okularów. I szczerze, szczerze, nie rozumiem czemu chciałbym mieć taki gadżet. I żaden argument młodszych kolegów do mnie nie przemawia. To oznacza, że możliwości są dwie: 1) albo ta odmiana gadżetów pojawiła się zbyt wcześnie na rynku, w zbyt niedopracowanej formie, albo 2) stałem się starym zgredem, który tak samo nie kuma idei zegarka, jak moi rodzice nie rozumieją, że telefon nie musi służyć tylko do dzwonienia i (ewentualnie) SMS-ów.
Po pierwsze, zegarek to biżuteria
I to nie tylko u kobiety. Zegarek to ważna cześć naszej garderoby, powinien się prezentować elegancko, modnie, sportowo lub w jakiejś jeszcze innej formie (w zależności od naszego sposobu ubierania się). Bardzo dobry zegarek kosztuje niemałą fortunę. To dobro luksusowe. Nawet tańsze, “sportowe” zegarki kładą nacisk na wzornictwo. Tymczasem typowy smartwatch wygląda o tak:
Nie wyobrażam sobie nosić czegoś takiego na ręku, chyba, że byłoby to niesamowicie użyteczne (do tego wrócimy). Inteligentne zegarki, czy od Samsunga, czy od Apple’a, to grube, klockowate bryły, które z uwagi na konieczność zachowania swojej użyteczności (interfejs, czas pracy na baterii) nie mają najmniejszych szans stać się czymś przyjemnym dla oka. Całkiem nieźle szło to Moto360, ale niestety w przypadku smartwatchy styl ma swoją cenę: ponoć nie wytrzymuje nawet całego dnia bez ładowania baterii…
Po drugie: ów zegarek to więcej kłopotów niż korzyści
Co nam jednak daje taki zegarek? Otóż dzięki niemu będziemy mogli mieć jeszcze szybszy dostęp do… powiadomień z naszego smartfonu. A na niektóre możemy wręcz zareagować. W teorii brzmi to nieźle. A jak wygląda praktyka?
Rozróżnijmy dwa rodzaje użytkowników. Pierwszy, który reprezentuję ja i, jak zgaduję, większość z was, to użytkownicy korzystający w pełni z dobrodziejstw smartfonów. A więc używający dużej ilości aplikacji. To oznacza, że powiadomień na nasz smartfon w przeciągu godziny spływa bardzo wiele. Ten rodzaj użytkownika musi sobie z tym poradzić, konfigurując dane powiadomienia jako mniej lub bardziej ważne (co przekłada się na obecność lub brak poszczególnych alertów). Musi się też nauczyć, by nie wyciągać z kieszeni co chwila telefonu, bo inaczej nigdy się od niego nie oderwie i oszaleje. Naprawdę, nie czuję potrzeby częstszego dostępu do swoich danych niż w momencie, w którym wyciągam z kieszeni telefon. A jak już chcę sprawdzić co tam się wydarzyło na świecie, to zdecydowanie wygodniejszy i praktyczniejszy jest ekran telefonu, a nie “tarcza” zegarka.
Drugi rodzaj użytkownika, to typowy, nie zboczony na punkcie techniki jak większość z nas, Kowalski. On z kolei rzadko dostaje jakiekolwiek powiadomienia, poza od czasu do czasu nową wiadomością na czacie, nowym SMS-em czy połączeniem przychodzącym. Do czego przydatność zegarka tego typu jest znikoma.
Na dodatek praktycznie każdy inteligentny zegarek musimy ładować co wieczór (a czasem i częściej). Mechaniczny zegarek “ładuję” w sekund piętnaście nakręcając go, a te elektroniczne trzymają baterię przez wiele tygodni. Nie wyobrażam sobie podłączania zegarka co kilkanaście godzin na jakieś dwie-trzy do ładowarki.
Zostaję przy moim Aviatorze
W efekcie, po zakupie smartwatcha, mamy więc brzydkie, niewygodne urządzenie, któremu szybciutko kończy się bateria, ale które w zamian może nam policzyć kroki i zalać nas zdublowanymi ze smartfonu powiadomieniami.
To ile ma kosztować ten Apple Watch?