Cóż, właściwie to brawa za odwagę, bo pierwszym szaleństwem jest już w całej tej historii samo wypuszczenie nowego przenośnego odtwarzacza muzycznego na rynek. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale młodszym dzieciom trzeba już dziś tłumaczyć, co to takiego jest ten odtwarzacz MP3, bo przecież teraz do muzyki “w terenie” służy telefon lub tablet. Są tylko dwie mikroskopijne nisze rynkowe – urządzenia bardzo małe (i zwykle bardzo tanie), chociażby wbudowane w same słuchawki albo wtykane bezpośrednio do ucha, oraz urządzenia z założenia przeznaczone dla audiofilów, którzy byle empetrójką uszu swych kalać nie będą.
Teoretycznie Sony Walkman ZX2 celuje właśnie w tę drugą, audiofilską niszkę, bo z jednej strony odtwarza mnóstwo formatów muzycznych “z wyższej półki”, takich jak FLAC, DSD, WAV, AIFF czy Apple Loseless, a z drugiej wyposażony jest w specjalne systemy takie jak DSEE HX czy S-Master HX, które robią co mogą, by nawet z kiepskiego pliku MP3 odzyskać ile można, wymyślić resztę i ogólnie zaprzeczyć powiedzeniu, że z piasku bicza ukręcić się nie da. Do tego ma wbudowaną pamięć 128 GB, którą można jeszcze rozszerzać za pomocą kart Micro SD. No super, naprawdę i szczerze – super.
Tylko że Sony przekombinowało. Gdyby wszystkie te funkcje zostały zamknięte w urządzeniu, które wygląda jakoś dziwnie, nietypowo, futurystycznie i fikuśnie, to daję głowę, że znaleźliby się na nie ci wymarzeni audiofilscy klienci. I to byłby naprawdę niezły pomysł. Ale nie, zamiast tego zrobiono produkt, który wygląda prawie jak smartfon (dobrze wykonany, ale niezbyt nowoczesny) i działa prawie jak smartfon (pod dobrym systemem Android 4.2, ale stanowczo niezbyt nowoczesnym), ale smartfonem nie jest. I jeszcze kosztuje 1200 dolarów. Tysiąc dwieście dolarów!
No i zaczęło się. Po pierwsze, skoro Android, to czemu nie najnowszy 5.0 Lollipop? Po drugie, skoro normalny ekranik, to czemu nie większy, czemu nie od razu odtwarzacz do muzyki i filmów? Po trzecie, czemu płacić 1200 dolarów za możliwość korzystania z bezstratnych formatów muzycznych, skoro wystarczy ściągnąć na smartfona darmowe VLC, które zrobi to samo? Po czwarte, po co komu 128 GB pamięci w czasach, w których wielu użytkowników korzysta z serwisów streamingowych typu Spotify, Deezer, czy – jeśli wolicie coś bardziej audiofilskiego – Tidal albo Quobuz? I tak dalej, i tak dalej, aż padło sakramentalne pytanie – czy nie lepiej było stworzyć w takim razie normalnego, pełnego smartfona, ale właśnie bardziej audiofilskiego? Jakąś Xperię Walkman, z tymi wszystkimi bajerami poprawiającymi jakość dźwięku i dostosowaną do wydajnej współpracy z dobrej jakości słuchawkami? Moim zdaniem sprzedawałaby się niczym świeżo przeceniony karp w Lidlu.
Naprawdę starałem się wyjść temu nowemu Walkmanowi naprzeciw z otwartym sercem i ramionami, ale nie umiem znaleźć w tym pomyśle jakiegoś głębszego sensu. No fajnie że ma wbudowany moduł łączności Bluetooth i NFC, no super, że da się korzystać z Google Play, ale to także są rzeczy, które każdy, nawet przeciętny smartfon potrafi. Jedyna rzecz, która broni to urządzenie, to 60-godzinny czas pracy. Ale czy to wystarczy, by skłonić kogoś do noszenia w drugiej kieszeni dodatkowego “prawie smartfona” i wydania na niego bardzo dużej sumy pieniędzy?