Bez żadnych koneksji, ot tak – wystarczy zadzwonić do kilku prywatnych agencji detektywistycznych, aż w końcu trafimy na taką, w której ktoś powie nam, że akurat do tej sieci, do której należy interesujący nas numer telefonu ma “dojścia” i kosztować to będzie tyle i tyle.
Tak dziennikarze “Superwizjera” zapłacili za historię numeru należącego do jednego z nich. Billing okazał się być prawdziwy, a dziennikarka, która za niego płaciła usłyszała tylko ostrzeżenie, że jeśli to gdzieś opublikuje, to będzie na nią.
Osoba odpowiedzialna za zdobycie billingu była na tyle ostrożna, że dostarczyła go w formie wydruków zdjęć, zrobionych najprawdopodobniej swoim telefonem. Gdyby wykonał normalny wydruk w pracy, na pewno zostawiłby po sobie ślad, a tak? Żadnych śladów, żadnych metadanych zdjęć (w końcu zostały wydrukowane), niczego, po czym można znaleźć przestępcę, który ma dostęp do tajnych informacji na temat kilku milionów Polaków.
Znalazł się też akcent humorystyczny. Pierwszy detektyw, do którego zgłosili się dziennikarze, postanowił ich najzwyczajniej w świecie oszukać i dostarczył listę losowych numerów, inkasując za to całkiem przyjemną sumkę. Nigdzie nie napisaliśmy, że akcent humorystyczny był dobry, po prostu się znalazł.