Leica to nie jest zwykła firma fotograficzna i jej klienci też nie są typowymi fotografami. A najlepszym tego dowodem będą najprawdopodobniej wyniki sprzedaży nowego aparatu tej firmy – na razie tylko zgadujemy, że to kosztujące raptem około 27 tysięcy złotych cacuszko cieszyć się będzie ogromnym zainteresowaniem.
Dlaczego? A może raczej: mimo czego? Mimo tego, że najnowszy przedstawiciel cyfrowych dalmierzy Leica M nie został wyposażony w ekran LCD. Mówiąc szczerze, w ogóle w mało co został wyposażony, ale posiada wszystko, co aparat posiadać powinien: pełnoklatkową matrycę CMOS o rozdzielczości 24 mln pikseli, wizjer, a także możliwość regulacji czułości ISO (duże pokrętło w miejscu ekranu LCD), czasu naświetlania i stopnia otwarcia przysłony. I tyle. I według Leiki to wystarczy, by poczuć “prawdziwą esencję fotografii”. Zdjęcia zapisywane są w postaci plików RAW (DNG), które można obejrzeć po zgraniu ich na komputer.
Wiele doniesień prasowych nazywa Leicę M-D (typ 262) pierwszym aparatem cyfrowym bez tylnego wyświetlacza, ale to nie do końca prawda. Już wcześniej Leica wprowadziła na rynek limitowaną wersję modelu M Edition 60. Tamta wersja została wypuszczona na rynek w liczbie zaledwie 600 sztuk, z których każda kosztowała niemal… 90 tysięcy złotych. Sądząc po tym, że obecnie niemiecki producent wraca do tego pomysłu, można domniemywać, że te 600 egzemplarzy szybko znalazły swoich nabywców.
Pomysł jest rzeczywiście ciekawy i ma w sobie zarówno nutkę snobizmu, jak i szlachetną chęć powrotu do źródeł fotografii. A my możemy tylko zaapelować do innych producentów, np. smartfonów – nie idźcie lepiej tą drogą.