Nowoczesne shootery wpadły w pewien kanon, pewien standard, który każdy z ich twórców boi się naruszyć. Ów kanon został wyznaczony przez Call of Duty wespół z Halo. Refleks, brak apteczek na rzecz samoregenerującego się zdrowia, oskryptowane wydarzenia w trybie dla pojedynczego gracza, multum pomysłów mniej lub bardziej dziwnych na tryb wieloosobowy, premiowanie walki defensywnej i próba zapewnienia ułudy realizmu. Doom, no cóż. Jest dokładnym przeciwieństwem tego wszystkiego.
Doom, tak samo jak pierwsze dwie odsłony z tej serii, stawia na adrenalinę. Połączenie dynamiki gier arcade z brutalnością i mrokiem. To szybka strzelanka, w której jeśli na chwilę zwolnimy podczas walki, to z pewnością zostaniemy rozerwani na strzępy. Biegaj, skacz, strzelaj. Masz wielkie giwery, a przed tobą wielkie demony. Czyń piekło. W cudownych 60 klatkach na sekundę.
To nie remake, to coś jeszcze fajniejszego
Nowy Doom bardzo często gra na naszych sentymentach. Nawiązań do pierwowzoru jest masa, i to nie tylko z uwagi na to, że gra jeszcze raz próbuję opowiedzieć tę samą historię w tym samym. Na szczęście owe mrugnięcia okiem nie są nachalne i nie na nich gra próbuje oprzeć swój sukces. Myślałeś, że pierwsze dwie gry z serii Doom to idealna sieczka? To zagraj w najnowszą odsłonę. Jest jeszcze szybciej, jeszcze głośniej, jeszcze więcej. A w tle DJ-owana przez algorytmy w grze i dostosowująca się do sytuacji na ekranie elektroniczno-heavymetalowa ścieżka dźwiękowa.
Gra pozwala na odkrywanie fabuły (i w bardzo fajny sposób opisuje fanom tak zwane lore Dooma, za pośrednictwem dzienników i encyklopedii), ale jeżeli nudzą cię takie rzeczy, wszystko to jest opcjonalne. Gra ekstremalnie rzadko blokuje twoją chęć mordu półinteraktywnymi przerywnikami fabularnymi. Chcesz wiedzieć w co strzelasz i dlaczego? Możesz się tego dowiedzieć, a odpowiedzi będą satysfakcjonujące. Możesz jednak, tak jak w klasycznym Doomie, zupełnie to zignorować i po prostu siać zniszczenie. Najpierw na Marsie, a potem jeszcze w Piekle. No wiecie, na wszelki wypadek.
A skoro już wspominamy o lokacjach, to te są świetnie zaprojektowane wizualnie. Czy to marsjańska baza korporacji UAC, czy też samo Piekło, całość wygląda stylowo, intrygująco a nawet ciut przerażająco. Choć warto zaznaczyć, że nowy Doom zdecydowanie nie jest horrorem tak, jak Doom 3, raczej w żadnym momencie gry nie wystraszy nas niczym.
99 sposobów zabijania
Nie tylko plansze są różnorodne i dobrze zaprojektowane. To samo można powiedzieć o stających nam na drodze demonach i orężu, którym ich zwalczamy. Tak blisko talentu Johna Romero, projektanta poziomów w pierwszych dwóch Doomach i Quake’a, dawno się nikt nie zbliżył. Gra, w dużym uproszczeniu, opiera się o system aren. Zwiedzając kolejne lokacje w pewnym momencie natrafiamy na stado demonów, z którymi musimy się rozprawić by gra nas przepuściła dalej. Ta lokacja zazwyczaj jest skomplikowana, pełna amunicji, zdrowia i gadżetów, korytarzy, platform i tuneli. I roi się w niej od demonów, więc to wsparcie będzie absolutnie niezbędne.
Walka jest perfekcyjnie zbalansowana. Na średnim poziomie trudności każda z potyczek wymaga od nas coraz większego wysiłku, zręczności i zmysłu taktycznego. Nigdy jednak nie dochodzi do fustrującego poziomu (zarezerwowanego dla wyższych poziomów trudności). Rozgrywka w Doomie po prostu płynie, nie zwalniając w swojej dynamice i płynności. W czym bardzo pomaga renderowanie obrazu w 60 klatkach na sekundę, nawet na konsolach (w Dooma bawiłem się na konsoli Xbox One w rozdzielczości 900p, płynność nie spadała nawet na chwilę). Znane ze slasherów ciosy kończące dodają smaku grze i są istotne z punktu widzenia jej mechaniki. Gdy przeciwnik jest osłabiony, możemy go efektownie wykończyć ciosem w walce wręcz, dzięki czemu “wypadnie” z niego więcej zdrowia. Z kolei jeśli rozrąbiemy go piłą mechaniczną (jest w stanie położyć każdego przeciwnika, ale paliwo do niej jest bardzo ograniczone) “wypadnie” z niego tona amunicji. Gra pozwala też na rozwój postaci, broni i sprzętu, wprowadzając bardzo proste elementy gry RPG.
Doom ma jednak jeden problem, ten sam co zawsze
Doom od zawsze był grą przeznaczoną przede wszystkim dla pojedynczego gracza. I jasne, to właśnie Doom spopularyzował sieciowe deathmatche, jednak gra ta istnieje do dziś właśnie dzięki rewelacyjnemu trybowi dla pojedynczego gracza. Nowy Doom, na swoje nieszczęście, jest trapiony przez dokładnie ten sam problem.
Tryb dla pojedynczego gracza jest po prostu świetny. Kolejne potyczki dają niesamowitą radochę, mechanika jest bezbłędna, a sama gra jest inna, oryginalna, wyróżniająca się i, tak po prostu, fajna. Uzależnia dokładnie tak samo, jak klasyczny Doom, a tryb Snap Map pozwalający na budowanie kolejnych plansz i udostępnianie ich w Sieci to jeden z wielu powodów, dla których warto będzie wracać do zabawy w mordowanie demonów. W trybie wieloosobowym, niestety, wieje nudą. Mimo kilku nowości, z możliwością grania demonem na czele. To dalej mocno odpicowany Quake III: Arena. I choć gra była świetna w swoich czasach, to świat poszedł naprzód i od e-sportowych gier wymaga się więcej. Znacznie więcej.
Poczekajcie aż stanieje, ale zdecydowanie kupcie
Doom w polskich sklepach dostępny jest w niezrozumiale zaporowych cenach. Niestety, nieadekwatnych do tego, co ta gra oferuje, przynajmniej na razie. Zapoznać się z nią jednak warto. Dawno tak prosta w swoich zasadach zabawa nie dała mi tyle radochy. Tryb dla pojedynczego gracza to zręcznościowy majstersztyk i mega frajda, a przechodzenie gry na nowo w wyższym poziomie trudności czy na nieoficjalnych mapach nie ma nic wspólnego z nudą. Jest cudnie. Jak tylko ceny gry spadną, zdecydowanie warto kupić. Na razie zachęcam do tego jednak głównie tych bardziej rozrzutnych naszych Czytelników. Nie mogę jej polecić z czystym sercem w aktualnej cenie przy tak mdłym trybie wieloosobowym.