Po 24 godzinach od wyjścia z kina wydaje mi się, że Captain America: Civil War jest filmem dla każdego, kto ponad fabułę ceni sobie efekty specjalne i sceny, na których superbohaterowie się z kimś biją z wykorzystaniem swoich supermocy. Na te sceny trzeba co prawda przeczekać pierwszą połowę filmu, która momentami ciągnie się tak niemiłosiernie, że wielu widzów spojrzy na zegarek. W drugiej połowie już się biją. Jak już człowiek zacznie się zastanawiać dlaczego i po co się biją, to pod wrażeniem nie będzie, ale umówmy się, że (prawie wszystkie) filmy o superbohaterach już tak mają i nie ma sensu się irytować.
Największymi atutami Civil War są, w niezobowiązującej kolejności: Rober Downey Jr, który jak zwykle jest doskonałym Tonym Starkiem, debiut Black Panther (i coś mi mówi, że jego debiut stand-alone otrzyma rating R), efekty specjalne (to w końcu film o walkach superbohaterów) i najnowsza, filmowa wersja Spider-Mana. W Wojnie Domowej Spidey ma swoje moce dopiero od kilku miesięcy i w tym całym konflikcie odgrywa rolę typowego śmieszka-żółtodzioba. To sprytny ruch Marvela – w swoim pierwszym filmie o Spidermanie mogą popchnąć tą postać w dowolnym kierunku. No i Peter Parker wspomina w filmie moją ulubioną część Gwiezdnych Wojen, więc ciężko mi go nie lubić.
Częstotliwość z jaką ukazują się obecnie filmy o superbohaterach zaczyna być trochę męcząca. Może myślałbym o tym inaczej, gdybym razem z tymi wszystkimi efektami specjalnymi dostawał również dobre i wciągające historie, zamiast kiepsko napisanych scenariuszy, w których nieważne co się stanie, byleby tylko doszło do wysokobudżetowej pokazówki efektów specjalnych. A to jest już nudne.