Wolny pokój udostępnij na AirBnB, w piątkowy wieczór zostań kierowcą Ubera, a w dłuższą podróż zabierz pasażerów z BlaBlaCara – w ciągu kilku lat internetowe serwisy pośredniczące w dostępie do różnych usług dały nam mnóstwo możliwości zarobkowania. A to dopiero początek – w USA za pośrednictwem appu możemy zatrudnić się jako pomoc domowa, zaoferować zaganianym zrobienie im zakupów czy wypożyczyć turyście nieużywany rower. Ten nowy trend to gospodarka współdzielenia, której podstawą jest prosty pomysł: jeśli masz nieużywane zasoby, nadmiar wolnego czasu albo ciekawe umiejętności, podziel się z innymi, a przy okazji zarób pieniądze! Dzięki niej każdy może pracować ile i kiedy chce, a przy tym codziennie robić coś innego. Brzmi kusząco? Zanim rzucisz dotychczasowe zajęcie, żeby zostać wolnym strzelcem szukającym zleceń na ekranie smartfonu, przeczytaj artykuł, w którym przyglądamy się blaskom i cieniom tego innowacyjnego modelu pracy.
Jak każda rewolucja, ta również przynosi zarówno szanse, jak i wyzwania. Już samo określenie “gospodarka współdzielenia” może budzić kontrowersje, bo nietrudno dostrzec w nim wewnętrzną sprzeczność. Jak zauważa Sebastian Olma z Instytutu Kultur Sieciowych Uniwersytetu Nauk Stosowanych w Amsterdamie, “gospodarka współdzielenia nie ma zupełnie nic wspólnego z dzieleniem się w intuicyjnym rozumieniu tego wyrażenia. Esencją dzielenia się jest naturalnie fakt, że nie wiąże się ono z wymianą pieniężną. Dzielenie się ma miejsce tylko poza transakcjami rynkowymi”. Zdaniem holenderskiego naukowca działalność serwisów i usług najbardziej kojarzonych z gospodarką współdzielenia jest czymś dokładnie przeciwnym. “Są to cyfrowe platformy, które zasadniczo służą dwóm celom: usprawnianiu dobrze znanej praktyki wykorzystywania dóbr trwałego użytku wielokrotnie i przez większe grono osób albo rozszerzaniu wymiany rynkowej na obszary społeczeństwa, które dotychczas pozostawały ekonomiczną białą plamą”.
Zostań kim chcesz
Mówiąc inaczej, platformy takie jak AirBnB czy Uber nie tyle służą współdzieleniu dóbr, ile tworzą nową formę wymiany handlowej, której zasadniczą cechą jest obniżenie bariery wejścia na rynek – dzięki nim każdy może zostać hotelarzem czy taksówkarzem bez zakładania firmy, dużych inwestycji czy wydatków na reklamę. Wystarczy tylko mieć wolny pokój czy samochód. Znajduje to odbicie w wielu anglojęzycznych publikacjach, których autorzy gospodarkę współdzielenia pojęciem “gig economy” czyli, w wolnym tłumaczeniu, gospodarki jednego występu. Kryje się w nim również inne znaczenie: nie trzeba decydować się na konkretny rodzaj pracy, bo każdy może robić wszystko – jedyne ograniczenie stanowią jego zasoby i umiejętności. “Zamiast sprzedawać duszę [korporacji], otrzymujesz zachętę do pracy na własny rachunek na zasadzie projektów. Jednego dnia możesz dostarczać mleko, a innego składać meble z Ikei, zawozić kogoś na lotnisko, gościć przyjezdnego z innego miasta w wolnej sypialni albo prowadzić wykład na temat, w którym jesteś ekspertem” – pisze Sarah Kessler z magazynu Fast Company (goo.gl/bMXhJR). “Co najlepsze, praca sama przychodzi do ciebie za pośrednictwem appów w smartfonie, więc szukanie zajęcia jest równie łatwe jak sprawdzanie aktualności na Twitterze”.
Bo Fishback, założyciel amerykańskiego serwisu Zaarly, na konferencji startupowej “Big Omaha” w 2011 roku zapowiadał prawdziwy przełom: “[Gospodarka współdzielenia] natychmiast tworzy nieskończenie otwarty rynek pracy, na którym nie ma usprawiedliwienia dla tych, którzy mówią: nie umiem znaleźć zajęcia, nie wiem od czego zacząć”. Prezes i założyciel AirBnB, Brian Chesky roztacza swoją wizję na łamach Wall Street Journal: “Pragnę żyć w świecie, w którym ludzie mogą stawać się przedsiębiorcami bądź mikropredsiębiorcami. Jeśli jesteśmy w stanie zmniejszyć opór i zainspirować ich do tego, zwłaszcza w dzisiejszych warunkach ekonomicznych, to właśnie dzięki gospodarce współdzielenia”. Tyle pięknej teorii, praktyka pokazuje jednak, że innowacje na rynku pracy mają również drugie, mniej urodziwe oblicze.
Monopole kolonizują rynki
Z punktu widzenia wykonawcy usług najpoważniejszym zagrożeniem jest monopolizacja poszczególnych rodzajów działalności przez pojedyncze serwisy. O ile gospodarka współdzielenia niweluje bariery wejścia stojące przed samymi wykonawcami, o tyle wejście nowej platformy na już skolonizowane terytorium graniczy z cudem. Koniecznym warunkiem sukcesu operatora jest bowiem osiągnięcie pewnej “masy krytycznej” użytkowników – i to w jak najkrótszym czasie, zanim ci, którzy dołączyli jako pierwsi, zniechęcą się niewielką liczbą ofert i zleceń. Oznacza to, że większe znaczenie od jakości serwisu czy jego warunków użytkowania ma zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Mechanizm ten wyjaśnia Frank Pasquale z magazynu The Atlantic (goo.gl/0MYFsY): “Pierwsza platforma, która osiągnie masę krytyczną, może przekształcić tę przewagę w ogromne środki finansowe pozyskane od inwestorów, co z kolei odstrasza konkurentów. Szczególne trudności pojawiają się w kontekście rynków dwustronnych, na przykład wyszukiwania internetowego czy wspólnych przejazdów – konsumenci często spieszą się i nie zadają sobie trudu poznawania różnych interfejsów, żeby wybrać najlepszego spośród wielu operatorów”. Jednocześnie każdy użytkownik chciałby być w stanie znaleźć wszystkie dostępne oferty w jednym miejscu, a to możliwe tylko pod warunkiem, że rynek opanowała jedna platforma. Słuszności słów Franka Pasquale’a dowodzi rzeczywistość. Kierowcy Ubera każdego miesiąca wykonują przeszło 30 mln przewozów w 300 miastach w 60 krajów świata. Jego główny konkurent Lyft wykonuje tylko około 2 mln przewozów miesięcznie i działa wyłącznie w 60 miastach na terenie USA. Podczas gdy Uber odnotował ponad stuprocentowy wzrost liczby przejazdów w skali roku, Lyft pogrąża się w stagnacji. Popularne w Europie wspólne przejazdy na większe odległości praktycznie zmonopolizował francuski BlaBlaCar, który wiosną przejął najważniejszego rywala, niemiecką platformę Mitfahrgelegenheiten.de, do niedawna działającą w Polsce pod marką carpooling.pl. Jeśli chodzi o wyszukiwarki internetowe (wprawdzie nie są one częścią gospodarki współdzielenia, ale ich rynkiem rządzą podobne reguły), w globalnej skali liczy się tylko Google i trudno wyobrazić sobie, co mogłoby zagrozić jego dominacji. Czy sukces na miarę Larry’ego Paige’a i Sergey’a Brina nie jest marzeniem i celem każdego założyciela startupu?
Przedsiębiorca ze związanymi rękami
użytkownikami danej usługi. Dodatkowo koncepcja gospodarki współdzielenia, oparta na wolnych strzelcach pracujących to tu, to tam, i wykonujących bardzo różne zadania, nie sprzyja budowaniu przez wykonawców zwartych społeczności. To powoduje, że są oni pozbawieni jakiejkolwiek karty przetargowej w rozmowach z platformą dotyczących warunków świadczenia usług. Tymczasem założyciele i menedżerowie platform sharingowych, tak chętnie nazywający wykonawców mikroprzedsiębiorcami i podkreślających ich niezależność oraz własną neutralność,
pola do popisu. Owszem, wykonawca sam decyduje o tym, ile czasu poświęci na wykonywanie zleceń w ramach danego serwisu i których z nich się podejmie, ale to w zasadzie wszystko. Szefowie platform,
niczym feudalni władcy, autorytarnie kształtują ich politykę, nie oglądając się na wykonawców – w ich interesie jest przede wszystkim utrzymanie dominującej pozycji na rynku i jak największej bazy użytkowników. Jednocześnie to na barkach wykonawców spoczywają koszty agresywnego marketingu (na przykład okresowych obniżek cen) czy ryzyko związane z nagłymi woltami menedżerów. W USA Uber zachęcał kierowców do kupowania nowszych, lepszych samochodów i pomagał im uzyskiwać na ten cel kredyty, po czym bez mrugnięcia okiem ściął stawki o kilkadziesiąt procent. Trudno się dziwić, że po drugiej stronie Atlantyku coraz częściej mówi się o tym, że kierowcy Ubera powinni być przez tę firmę zwyczajnie zatrudnieni – co z nich za przedsiębiorcy, skoro w kwestii cen czy warunków świadczenia usług mają związane ręce, a jedynym kryterium oceny (i wyceny) ich pracy są nieweryfikowalne opinie pasażerów?
Na inny problem zwraca uwagę Sascha Lobo, publicysta niemieckiego Spiegla, cytowany przez Sebastiana Olmę: “Kontrolując swoje ekosystemy, platformy tworzą scenę, na której dowolną transakcję można przekształcić w aukcję. Nic nie minimalizuje kosztów skuteczniej niż aukcja – również kosztów pracy. Właśnie dlatego koszt pracy jest kluczowym aspektem społecznym kapitalizmu platform. To właśnie tu musimy zadecydować, czy ujarzmimy ogromne zalety kapitalizmu platform oraz gospodarki współdzielenia, czy stworzymy ‘dumpingowy rynek’, na którym jedynym celem obecności amatorów, będących obiektem wykorzystywania, jest zaniżanie stawek profesjonalistów”. Określenie “kapitalizm platform” w oczywisty sposób odnosi się do XIX-wiecznego “dzikiego kapitalizmu” i, jak przekonuje Olma, nie jest tylko efektem lingwistycznej ekwilibrystyki niemieckiego publicysty, lecz po prostu nazwaniem gospodarki współdzielenia po imieniu. Jego zdaniem to niezwykle istotne, bo odpowiedni język sprzyja trzeźwemu oglądowi spraw opisywanych za jego pomocą. W jeszcze ostrzejszym tonie wypowiada się profesor CUNY Stanley Aronovitz: “to płacowe niewolnictwo, w którym wszystkie karty trzyma, za pośrednictwem technologii, pracodawca – niezależnie od tego, czy jest nim pośrednik, czy klient końcowy”.
Odpowiedzialność szkodzi biznesowi
W błędzie byłby jednak ten, komu świat gospodarki współdzielenia jawiłby się konsumenckim rajem. Fałszywa neutralność platform sharingowych odbija się również na klientach, nierzadko w dramatycznych okolicznościach. Skoro zdaniem menedżerów wykonawcy usług są niezależnymi przedsiębiorcami, nie dziwi fakt, że w nienegocjowalnych warunkach użytkowania platformy odrzucają jakąkolwiek odpowiedzialność w przypadku, kiedy coś pójdzie nie tak. Kiedy kierowcy Ubera jadącemu z pasażerami zdarzy się wypadek albo gość lokalu udostępnianego przez AirBnB dozna urazu na jego terenie, domyślną reakcją serwisu jest umycie rąk. Wykonawcy nie mogą liczyć na grupowe ubezpieczenia OC, a klienci – na rzetelne sprawdzenie stanu technicznego pojazdów czy obiektów. Taka polityka ma swoje uzasadnienie: ręcząc za jakość usług, operator usług przejmuje przynajmniej część odpowiedzialności za ewentualne problemy, a to podnosi koszty i źle wygląda w mediach. Wprawdzie platformom zdarza się wypłacać odszkodowania rodzinom ofiar wypadków, jednak zwykle jest to uzasadniane “względami humanitarnymi”, a nie poczuciem winy czy przyznaniem się do odpowiedzialności. Bez znaczenia nie jest też raczej fakt, że tego rodzaju przypadki dotyczą obywateli zachodnich państw, w których proces sądowy przeciwko serwisowi mógłby narazić na szwank jego wizerunek i spowodować wymierne straty.
Innowację trzeba oswoić
Nawet najwięksi krytycy gospodarki współdzielenia są jednak dalecy od potępiania stojącej za nią idei efektywniejszego wykorzystywania dóbr i umiejętności. Nikt też nie wątpi, że zlecenia z appu na trwałe wpiszą się w naszą codzienność, nawet jeśli będzie to oznaczało trzęsienie ziemi dla niektórych tradycyjnych branż. Przewagę korzyści nad zagrożeniami dostrzegła choćby była komisarz europejska ds. agendy cyfrowej Neelie Kroes, która w czerwcu ubiegłego roku oficjalnie zabrała głos w sprawie licznych protestów taksówkarzy przeciwko appom takim jak Uber. “Nieważne czy chodzi o taksówki, czy o zakwaterowanie, muzykę, loty, wiadomości, czy o cokolwiek innego – faktem jest, że cyfrowa technologia zmienia wiele aspektów naszego życia. Nie możemy sprostać tym wyzwaniom, ignorując je, strajkując czy próbując tłamsić innowacje zakazami” – pisała Kroes (goo.gl/g0ChRA). Jej zdaniem “potrzebujemy usług zaprojektowanych z myślą o konsumencie. Dawna filozofia tworzenia usług i regulacji z myślą o producentach już nie działa”. Z kolei nadawanie nadmiernej rangi producentom i usługodawcom skutkuje tworzeniem prawa, które szybko traci aktualność i premiuje najsilniejsze lobby.
Jednocześnie jednak Neelie Kroes podkreśla, że “osoby uczestniczące w gospodarce współdzielenia, kierowcy, wynajmujący lokale, właściciele udostępnianych sprzętów czy artyści, muszą płacić podatki i przestrzegać zasad. Zadaniem władz państwowych i lokalnych jest sprawienie, żeby tak właśnie było”. Wobec tego konieczne jest tworzenie przyjaznego krajobrazu regulacyjnego, który z jednej strony zabezpieczałby interesy wykonawców i ustalałby ich pozycję na gruncie prawa pracy, a z drugiej – jasno określał spoczywające na nich obowiązki. Dostrzeżono to w Wielkiej Brytanii, gdzie w listopadzie ubiegłego roku pod rządowymi auspicjami opublikowano raport o gospodarce współdzielenia, zawierający propozycje rozwiązań wielu problemów związanych z jej specyfiką. W odpowiedzi minister ds. biznesu, przedsiębiorstw i energii Matthew Hancock podkreśla wagę zapewnienia Wielkiej Brytanii pozycji lidera w dziedzinie gospodarki współdzielenia.
Owocem rekomendacji jest między innymi powołanie izby handlowej Sharing Economy UK, skupiającej już około 30 platform działających na Wyspach, w tym kluczowych graczy takich jak AirBnB czy BlaBlaCar. To ważny krok w kierunku zerwania z polityką neutralności i wprowadzenia standardów obsługi i zatrudnienia. Choć nie zdecydowano się na wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej dla wykonawców usług, podjęto kroki w kierunku uproszczenia opodatkowania ich działalności oraz ułatwienia im stosownych rozliczeń. Być może najważniejszym świadectwem zaangażowania brytyjskiej administracji w rozwój gospodarki współdzielenia jest zgoda na traktowanie usług sharingowych jako alternatywy dla usług tradycyjnych w ramach zamówień publicznych. Tym samym urzędnik w delegacji może spać w pokoju wynajętym przez AirBnB czy podróżować BlaBlaCarem.
Polska nie dostrzega wyzwania
sprzyja budowaniu zaufania i kapitału społecznego, których nad Wisłą tak bardzo brakuje.