Założona w Hongkongu firma HapiLabs zastępuje karcący głos matki wibracjami i miganiem LED-ów. HapiFork – z powodu zintegrowanej elektroniki trochę niezgrabny widelec – podnosi alarm, kiedy zbyt szybko pochłaniamy swój posiłek.
Nie wiadomo, czy cyfrowa rewolucja pożre nasze matki czy nie, na pewno wykazuje natomiast całkiem spory apetyt na dane. Przez bezprzewodowe łącze do peceta albo smartfonu wysyłane są “meal stats”, np. “average eating speed”, czyli liczba ruchów widelca na minutę – i to w czasie rzeczywistym, jak z dumą ogłasza firma. Jeśli więc jemy zbyt szybko, to na położonym obok talerza telefonie pojawi się sugestia, że powinniśmy zwolnić.
Jeśli nie straciliśmy zbyt wiele czasu na zdrowe powolne jedzenie, to na społecznościowych platformach możemy rozpowszechnić śliczną listę naszych slowfoodowych sukcesów. W końcu społeczność powinna wiedzieć, jak bardzo o siebie dbamy. Na Hapi-Dashboard możliwy jest nawet online-challenge – coś w rodzaju zawodów w powolnym jedzeniu. O innej usłudze Hapi informuje znacznie bardziej dyskretnie. W oświadczeniu o ochronie danych znajdziemy stwierdzenie, że firma zastrzega sobie przekazywanie danych osobom trzecim. Wymienia się tu agencje marketingowe i reklamowe oraz badające rynek; firma może przekazywać dane dotyczące żywieniowych przyzwyczajeń oraz wymiary ciała. Mamusia nie była aż tak niedyskretna.
Opinie o bezprzewodowym widelcu mogą być różne, jego integracja z cyfrowym światem jest jednak wzorcowym przykładem przeżywającego rozkwit samośledzącego się przemysłu. Nowoczesny towarzysz życia codziennego mierzy wszystkie parametry ducha i ciała, generując dane, które uszczęśliwią jego i pasożytujące na nim firmy. Big mother’ watching you? Może to lekka przesada – w końcu zwolennicy autooptymalizacji dobrowolnie wysyłają swoje dane do wielkiej chmury pamięci.
Doświadczenie uczy, że żadnemu użytkownikowi nie udaje się zachować kontroli nad swoimi danymi. Inwigilacja przeniknęła do dnia codziennego. Każdy nowy serwis domaga się swojego trybutu w postaci danych. Kto wciąż umartwia się sztućcami z Bluetooth, ten z dużą dozą prawdopodobieństwa ma problemy z odżywianiem albo wręcz zaburzenia trawienia. Ale niewykluczone też, że po prostu zdrowo się odżywia bądź jest fanatycznym miłośnikiem nowych technologii. W każdym razie zdaje się być otwarty na rozwiązania, które przy każdej nadarzającej się okazji podsuną mu koncerny farmaceutyczne, firmy z branży fitness i wellness, dietetycy oraz naturalnie producenci aplikacji i gadżetów. Oferty są precyzyjnie skrojone – nic dziwnego, w końcu klient nieustannie dostarcza potrzebnych do tego danych.
Dzisiejsza superfunkcja kierowana tylko do wielbicieli nowych technologii jutro stanie się najważniejszą cechą istotnych aplikacji, a pojutrze przemysł pospołu z politką zrobią z niej ofertę nie do odrzucenia. Zwłaszcza w branży medycznej zdrowie narodu i cięcia kosztów służą instrumentom masowej inwigilacji za alibi. Centralną rolę odgrywać ma elektroniczna karta zdrowia, którą trzeba będzie w przyszłości okazywać przy każdej wizycie u lekarza.
Zapisane będą w niej podstawowe dane, takie jak nazwisko, płeć i status ubezpieczenia. Karta może nie tylko przechowywać, ale też i przetwarzać poufne informacje, zalecenia, historię choroby i wykorzystane świadczenia. Do większości tych zastosowań konieczna będzie zgoda pacjenta. Pomimo “dwukluczowego” szyfrowania danych – bo autoryzacja jest możliwa tylko z kartą pacjenta i dowodem potwierdzającym wykonywanie zawodu medycznego – zdania na temat bezpieczeństwa danych takich kart są podzielone. Ponieważ na dane medyczne zapisane na karcie przewidziano zaledwie 16 kB, większość informacji ląduje na serwerach rozbudowanej infrastruktury telematycznej.
Zdrowie staje się biznesem
Digitalizacja naszego życia nieustannie postępuje. Bransoletki fitness, diagnozy lekarza domowego z zastosowaniem zdjęć z telefonu, aplikacje dla diabetyków albo czat z lekarzem za pośrednictwem smartfonu. W tej materii dzieje się niesamowicie dużo, codziennie pojawiają się nowe oferty. Tymczasem regulacje dotyczące ochrony zdrowia pochodzą z ubiegłego stulecia. Papierowe recepty, przesyłanie listu lekarskiego faksem, nieskorelowane ze sobą, dublujące się badania – komunikacja wygląda tak samo jak w roku 1980.
Kiedy powstanie telematyczna autostrada, będziemy mieć doskonałe warunki do wprowadzania kolejnych scenariuszy wykorzystania karty zdrowie. Można też powiedzieć: do wprowadzenia transparentnego pacjenta. Interfejsy telematyczne muszą być na tyle otwarte, aby umożliwiać łatwą integrację zewnętrznych rozwiązań i aplikacji z sektora start-upów.
Część ekspertów opowiada się nie tylko za większą komercjalizacją i mniejszą ochroną danych, ale też szeroko otwiera drzwi przed kontrolą społeczeństwa. Lekarz stwierdzi u ciebie otyłość? Wielu Polaków cierpi na tę, znaną również pod nazwą korpulencja, ostrą formę nadwagi. Ważnym elementem terapii jest optymalizacja nawyków żywieniowych. A to – oraz naturalnie terapia farmaceutyczna i operacje – oznacza eksplozję kosztów. Pacjenci z ciężką nadwagą kosztują NFZ znacznie więcej niż pacjenci o wadze utrzymującej się w normie. Twoja kasa chorych chce zaoszczędzić pieniądze, więc być może zasugeruje ci używanie HapiFork. Przez interfejs telematyczny lekarz i fundusz mogą kontrolować stosowanie HapiFork i je analizować.
W podobny sposób można wygenerować nieograniczoną ilość danych dotyczących pacjenta – aktualnie ponad 400 tys. aplikacji wykorzystuje dane na temat stanu zdrowia i wszystkie żądają trybutu. Taki model według krytyków elektronicznej karta zdrowia z krajów, gdzie jest ona stosowana, zaspokaja wyłącznie interesy kas, branży medycznej i przemysłu IT.
Oczywiście nikt nie jest aktualnie zobowiązany do cyfrowych pomiarów parametrów swojego ciała i udostępniania tych danych lekarzom, funduszowi i firmom prywatnym. Ale 20 lat temu nikt nie był też zmuszony do posiadania konta online w banku. Wtedy obeznanych z techniką klientów kuszono korzyściami takimi jak niskie albo wręcz zerowe opłaty, aby sami robili przelewy na domowym pececie. Dziś trzeba dużo płacić za transakcje bankowe wykonywane inaczej niż na komputerze.
Dla trików polegających na uczeniu grupy docelowej określonych postaw za pomocą bodźców i dyskretnych manipulacji ekonomiści behawioralni mają specjalną nazwę: nudging (poszturchiwanie). Krytycy dostrzegają w tym zjawisku podstępną formę kurateli. Również w świecie polityki nudging traktowany jest jako szansa na uformowanie idealnego obywatela, bez informowania go czarno na białym o meritum albo bez konieczności uchwalania niepopularnych ustaw. Najpierw w Waszyngtonie, potem w Londynie, teraz także w Berlinie (w niemieckim w Urzędzie Kanclerskim pracuje troje ekspertów od nudgingu), a niebawem pewnie i w Warszawie.
Ubezpieczyciele łączą potencjał nudgingu z możliwościami, jakie daje Big Data. Branżowy gigant Generali w pierwszym półroczu 2016 roku chce wypuścić (na razie przeznaczoną tylko na rynek niemiecki, francuski i austriacki) serię produktów Vitality. Klienci, którzy poprawią swój poziom zdrowia lub sprawności i przekażą Generali przez aplikację informację o osiągnięciu odpowiedniego statusu, otrzymają przywileje, np. w formie rabatów. Wszystko dobrowolnie – przyznaje Generali z poczuciem winy. Tak dobrowolnie jak dobrowolna jest bankowość online. Po osiągnięciu masy krytycznej bonus dla pierwszych użytkowników stanie się zwyżką składki dla malkontentów.
“Pay as you live” – tak nazywa się nowa forma kontrolowanych ubezpieczeń osobowych. Koniec końców oznacza ona zerwanie z zasadą solidarności w ubezpieczeniach oraz triumf normy i kontroli. Kto nie zechce tak żyć, będzie potrzebował dużo pieniędzy… albo nie zostanie ubezpieczony.
Nie wszyscy ubezpieczyciele chcą w tym uczestniczyć. Kiedy na podstawie zbioru danych powstaną indywidualne plany taryfowe, nastąpi likwidacja zasady solidarności społeczności ubezpieczonych. Generali natomiast widzi to inaczej. “Pomimo przypisania do grup ryzyka grupa ubezpieczonych w planach taryfowych Vitality zawsze pozostanie wystarczająco duża, aby móc skompensować ryzyka wewnątrz kolektywu”.
Telematyka przyspiesza
Ubezpieczyciele komunikacyjni już od dłuższego czasu eksperymentują w krajach Europy Zachodniej z telematycznymi planami taryfowymi. Polisa Telematik-Garant oferowana przez niemieckiego giganta VHV nagradza zachowawczy styl jazdy rabatem w maksymalnej wysokości 30 proc. rocznej składki. Telematyczna czarna skrzynka podłączona do gniazda 12 V przesyła ważne informacje o stylu jazdy do firmy świadczącej usługi na rzecz ubezpieczyciela. W Polsce pierwsze tego typu ubezpieczenie ma wprowadzić Link4 wraz T–matic Systems i firmą doradczą Audytel. Jednak na razie będzie to oferta mająca na celu obniżenie kosztów ubezpieczenia flot, a nie klienta indywidualnego.
Czynnikiem spowalniającym ubezpieczycieli są jeszcze stosunkowo wysokie koszty technologii i serwisu, które wynoszą około 100 euro rocznie. W roku 2018 w UE nastąpi jednak nowe rozdanie: do listy obowiązkowego wyposażenia samochodów zostanie wtedy dodany eCall, system automatycznego zawiadamiania o wypadkach. Jednostka pokładowa zawierać będzie moduł GSM, GPS oraz moduł do transmisji mowy i w razie wypadku samoczynnie wybierze numer alarmowy. Oprócz tego zawiadomi najbliższą centralę zarządzającą służbami ratunkowymi. eCall można będzie też uruchomić ręcznie. W każdym przypadku zostanie nawiązane połączenie głosowe z centralą, umożliwiając w ten sposób przekazanie szczegółów zdarzenia.
eCall, dzięki szybszym działaniom ratunkowym, w całej UE ma uratować życie 2500 ofiar wypadków rocznie. Specjaliści od ochrony danych są krytycznie nastawieni do całego projektu, bo przynajmniej w sferze teoretycznej tworzy on warunki techniczne dla obejmującej całą Unię struktury inwigilacyjnej. Na przeszkodzie stoją rygorystyczne przepisy o ochronie danych – ale tylko na razie. Podobnie jak w przypadku telematyki w służbie zdrowia, również w tworzenie systemu eCall chcą się angażować firmy prywatne. Producenci samochodów znajdują się pod tym względem w dogodnej sytuacji: z coraz wydajniejszymi systemami pokładowymi mogą pozyskiwać dane bez końca.
Wypowiadając się dla CHIP-a, członek zarządu firmy z branży ubezpieczeń komunikacyjnych wyraził obawę, że wytwórcy aut przez uprzywilejowaną pozycję startową są w stanie zamieszać w biznesie ubezpieczeniowym ofertami w rodzaju nowy samochód plus ubezpieczenie. Producenci samochodów korzystają również na tym, że w razie szkody za sprawą zintegrowanych aplikacji telefony zawiadamiające o zdarzeniu trafiają do nich albo do ich partnerów. Dlatego ubezpieczyciele i warsztaty niezależne zwrócili się do instancji UE o otwarty interfejs eCall. I udało im się to przeforsować, bo wkrótce również oni będą zarabiać pieniądze na usługach telematycznych i systemach zarządzania szkodami w samochodach. Dla konkurencji to dobrze, natomiast z puntu widzenia ochrony danych wspomniane rozwiązanie jest jeszcze bardziej szkodliwe niż to przedstawione powyżej.
Do roku 2018 wytwórcy aut mają czas na przyzwyczajenie swoich klientów do własnych systemów, które równolegle do eCall będą działać w modułach samochodów odpowiedzialnych za informację i rozrywkę. Koegzystencja nie przebiega bynajmniej bez zakłóceń. Tak jak ubezpieczyciele i warsztaty niezależne obawiają się o swój kawałek telematycznego tortu, tak samo przemysł samochodowy obawia się, że koncerny IT mogą “wysysać” z pojazdów cenne informacje. Z tego powodu wszyscy duzi wytwórcy samochodów opracowali własne cyfrowe systemy, włącznie z aplikacjami i ofertami partnerskimi, na których też można zarabiać niezłe pieniądze. Bo częścią systemu multimedialnego aucie jest integracja smartfonu, a na to są już gotowe systemy Android Auto i Apple CarPlay.
Branża motoryzacyjna i służba zdrowia należą do najważniejszych. Obie świadczą usługi dla całej ludności: samochód uchodzi za ulubione dziecko każdego faceta, a od czasu do czasu choruje każdy. Obie też generują całe góry po części wysoce poufnych danych. I właśnie w tych sektorach coraz częściej w państwach Unii wprowadzane są rozwiązania, które nie rozdzielają precyzyjnie interesów rządu i gospodarki oraz sygnalizują ludziom, że ochrona danych jest modelem schyłkowym.