Nie spodziewajcie się jednak żadnej rewolucji. Łotr Jeden to nadal “stare, dobre Gwiezdne Wojny”. Scenografia, ujęcia i kostiumy doskonale nawiązują do poprzednich filmów i bardzo szybko przenoszą widza do znanego mu od dawna uniwersum. Trochę gorzej jest z muzyką, której tym razem nie komponował John Williams. Pałeczkę po mistrzu przejął Michael Giacchino, który widocznie potrzebuje jeszcze kilku filmów, żeby opracować swoje własne, sprawdzone motywy.
Muzyka to właściwie jedyna rzecz w tym filmie, która mi się nie podobała. Bardzo doceniam, że Disney po przejęciu Gwiezdnych Wojen od George’a Lucasa nie zaczął produkować miałkich filmów, w których fabuła nie ma najmniejszego znaczenia. Łotr Jeden po raz kolejny udowadnia, że jest zupełnie inaczej. Oczywiście nie spodziewajcie się ciężkiego dramatu psychologicznego, który po zakończeniu seansu zmusza do myślenia.
Łotr to film przygodowo-wojenny, w stylu takich klasyków, jak Parszywa Dwunastka, czy Działa Navarony. Wiecie – grupka partyzantów-ochotników podejmuje się wykonania samobójczej misji, od której zależą dalsze losy całej galaktyki. Nie ma też zbyt wiele czasu na zaplanowanie całej akcji, jest jedna jedyna szansa, którą trzeba wykorzystać tu i teraz, improwizując ile tylko się da.
Historia opowiedziana jest bardzo sprawnie, chociaż kilka razy motywy działania bohaterów nie wydają się logicznie uzasadnione. Być może jest tak dlatego, że przez ogromną liczbę scen akcji – od strzelanin w ciasnych uliczkach po epicką bitwę gwiezdną – zabrakło czasu na szersze przedstawienie postaci. No, ale w końcu to film akcji, więc niczego innego się nie spodziewałem.
Bardzo podobał mi się też sposób, w jaki Łotr Jeden poszerzył uniwersum Gwiezdnych Wojen. Film pozwala nam się przyjrzeć z bliska strukturom Imperium, w którym nie tylko Sithowie zdolni są do nieczystych zagrywek w ramach walki o wpływy i władzę. Mamy okazję przyjrzeć się też Rebelii, która z bliska okazuje się być strukturą pełną podziałów i wewnętrznych konfliktów. Super! W filmie znajdziemy też odpowiedź na jedno, bardzo, ale to bardzo ważne pytanie zadawane przez fanów od 1977 roku. Nic więcej na ten temat nie napiszę, żeby nie popsuć nikomu seansu w kinie.
Na osobny akapit zasługuje też jedyna postać komiczna w tym filmie. Imperialny droid K-2SO, przeprogramowany przez rebeliantów ma bardzo specyficzne poczucie humoru, które mi osobiście skojarzyło się z Marvinem (Douglas Adams, Autostopem Przez Galaktykę) i świetnie rozładowywało atmosferę podczas seansu. Gdyby Jar-Jar Binks rzucał takimi żartami, wszyscy by go pokochali.
W filmie zobaczycie też kilku starych znajomych. Stworzeni komputerowo Tarkin i Leia wypadli średnio. Za to grana przez Genevieve O’Reilly Mon Mothma była moim zdaniem bardziej przekonywująca, niż jej pierwowzór z Nowej Nadziei. Na ekranie pojawia się też Darth Vader i jestem pewien, że swoim występem nie rozczaruje nikogo.
Podsumowując
: Gwiezdne Wojny: Łotr Jeden to świetny film akcji osadzony w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Fani, którzy znają to uniwersum, jak własną kieszeń dowiedzą się wielu nowych (i ważnych!) rzeczy na jego temat. Ci, którzy do tej pory nie zainteresowali się Gwiezdnymi Wojnami również powinni wyjść z kina zadowoleni. Film doskonale broni się, jako oddzielna, zamknięta historia. No i kończy się dosłownie na 5 minut przed sceną otwierającą Nową Nadzieję, co jest świetnym pretekstem, żeby odświeżyć sobie Starą Trylogię.
Mam nadzieję, że następne “spin-offy” wyjdą Disneyowi równie dobrze, jak ten.