Pięć światowych firm technologicznych – Google, Apple, Facebook, Twitter i Microsoft listownie poprosiło prezydenta Trumpa o inny sposób rozwiązania problemu kwestii terroryzmu niż zakazanie wjazdu do USA obywatelom np. Iranu czy Somalii. Okazało się jednak, że Sąd Najwyższy uznał przepisy tzw. “Travel Ban” za legalne. Na nic zdały się przekonywania Tesli czy Amazona. W tym przypadku Donald Trump pokazał, kto tu rządzi. Czy jednak zawsze tak jest? Ile do powiedzenia w swoich własnych krajach mają ich rządy, a na ile, ujmując rzecz kolokwialnie, chodzą na pasku korporacji?
Liczby rządzą
Zacznijmy od paru liczb. Nasi dziadkowie żyli w świecie, w którym żyło około dwóch miliardów ludzi. Dziś na Ziemi jest nas ponad siedem miliardów i bardzo szybko ta liczba rośnie.
Ponad jedna trzecia ludzi żyje w Chinach i Indiach. Ogólnie połowa ludności świata żyje w Azji. Europejczyków jest 750 milionów, w Ameryce Północnej mieszka ponad 550 milionów. Ameryka Południowa to 400 milionów, Afryka jakieś półtora miliarda.
Zupełnie inaczej wyglądają te liczby, gdy zaczniemy mówić o pieniądzach. Cała Afryka ma siłę nabywczą jednego kraju – Francji, mimo że ludność Afryki liczy tyle osób ile USA, Unia Europejska, Kanada i Meksyk razem wzięte. Produkcja całego świata warta jest ok. 74 bilionów dolarów rocznie (dane z ubiegłego roku). Z czego:
– 18 bilionów zarabia USA
– ponad 11 biliony zarabiają Chiny
– 24 biliony zarabiają kraje europejskie, z czego 20 należące do UE
– 1,8 biliona zarabia Australia
I choć wszyscy lubimy małe rodzinne firmy, wielu z nas ceni ruch fair trade, a niektórzy kupują żywność od lokalnych rolników, to nie ma się co oszukiwać, znakomita większość tych pieniędzy jest wypracowywana przez korporacje. Apple oficjalnie zarabia jakieś 230 miliardów dolarów rocznie, czyli kwotę równą połowie PKB Nigerii. Przy czym Apple dysponuje zasobami finansowymi osiem razy większymi niż te, które ma do dyspozycji wspomniana Nigeria. A wszystkie, notowane na rosyjskiej giełdzie spółki są razem warte tyle, ile Google. Amerykańskie korporacje dysponują majątkami, o jakich może tylko pomarzyć niejeden mały, niekoniecznie afrykański, kraj.
Większość z nas doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że pieniądz rządzi światem. Skoro tak, to w takim razie czyj głos jest ważniejszy – prezesa korporacji czy może rządu danego kraju, w którym owa korporacja rezyduje?
Kto rządzi światem?
Roczny zysk Apple’a to 1,23 proc. PKB Stanów Zjednoczonych. Dużo? Niekoniecznie. Wkład Volkswagena w PKB Niemiec to ok. 8 proc., Samsung wypracowuje 20 proc. PKB Korei Południowej. A LG i Hyundai dokładają do tego łącznie kolejnych 30 proc.
Połowa całej światowej produkcji jest dziełem zaledwie 800 firm. Mowa oczywiście o firmach spoza sektora finansowego. Sektor finansowy to osobna historia. Każda z 30 największych instytucji finansowych świata dysponuje majątkiem ponad 50 miliardów dolarów, czyli więcej niż wynosi PKB ok. 70 proc. państw. Mając takie zaplecze finansowe można spokojnie decydować o losach biedniejszych graczy, czyli przede wszystkim państw rozwijających się. Konto w banku jest w wielu miejscach rzeczą ważniejszą niż paszport. Rola, jaką tego typu instytucje pełnią w naszym życiu, rośnie. Krążą żarty, że wspólny kredyt mieszkaniowy łączy trwalej niż ślub kościelny. Ale czy zasada ta dotyczy też państw, czy tylko ich obywateli. Okazuje się, że tych pierwszych również.
Tak, to korporacje
Na Wall Street liczba zarejestrowanych firm maleje, natomiast zdecydowanie wzrasta wartość notowanych przedsiębiorstw. To oznacza, że korporacje rosną w siłę. Coraz większa ilość pieniędzy i zasobów pozostaje w rękach coraz mniejszej ilości ludzi i organizacji.
Lista 100 najbogatszych organizacji tworzonych przez ludzi zawiera 31 krajów i 69 korporacji. 10 najbogatszych firm ma więcej pieniędzy niż 180 najbiedniejszych krajów… Łatwo jest wyobrazić sobie, jak te procesy potoczą się dalej, skoro najbogatsze firmy płacą (albo nie, o tym za chwilę) podatki w bogatych państwach lub w podatkowych rajach (które też bywają bogate).
Podatki
Wszyscy wiemy, że korporacjom zależy na dobrym wizerunku. Częścią tego wizerunku jest owocna (słowo znamienne) współpraca z państwem. Oficjalne media piszą o korporacjach najczęściej w kontekście inwestycji, tworzenia nowych miejsc pracy, generowania sprzedaży i stymulowania gospodarki. To wszystko oczywiście prawda. Inwestycja w fabrykę samochodów czy mikroprocesorów może naprawdę ożywić lokalną gospodarkę i podnieść jakość życia wielu obywateli.
Nieco rzadziej pojawiają się doniesienia dotyczące drugiej strony medalu, czyli podatków. Za tymi wszystkimi inwestycjami idą różnego rodzaju ulgi podatkowe i zwolnienia, przywileje finansowe, o jakich zwykły Kowalski czy Smith pomarzyć nawet nie mogą. Duży biznes lubi ciszę, a władze też nie lubią się chwalić faktem, że nowa fabryka to oczywiście nowe miejsca pracy i… zero zysku dla np. gminy. Przy czym to oczywiście działania legalne, ale w chwili, gdy ulgi się kończą korporacje doskonale radzą sobie z unikaniem płacenia obciążeń fiskalnych. Globalizacja i wirtualizacja pracy zdecydowanie je w tym wspomagają. Afery takie jak LuxLeaks (w 2016 r. Międzynarodowe Konsorcjum Dziennikarstwa Śledczego (ICIJ) ujawniło nazwy firm, m.in. Disney i Skype, które korzystały ze skomplikowanych umów z Luksemburgiem, pozwalających płacić minimalne podatki) czy Panama Papers dowodzą, że korporacje z zachęcane przez władze krajów, będących rajami podatkowymi ukrywają biliony dolarów zysków, co przekłada się na setki miliardów niezapłaconych podatków w miejscu powstania zobowiązania. To uderza naturalnie w najbogatsze rynki, gdzie korporacje zarabiają najwięcej, ale efektem ubocznym tej “optymalizacji podatkowej” jest trudna pozycja negocjacyjna krajów rozwijających się. Nawet w naszej części świata normalną praktyką jest to, że duża korporacja inwestuje, w zamian za specjalne warunki podatkowe. Jeśliby chcieć wskazać, co jest słabością współczesnych państw, to właśnie to. Silne państwo powinno przestrzegać jednej z najważniejszych zasad teorii podatkowych – równości podmiotów. Jeśli producent samochodów może negocjować ile zapłaci, to dlaczego nie mogę tego robić ja? Oczywiście racjonalizuje się te kwestie w różny sposób, ale jak w starym kawale – niesmak pozostaje.
Na następnej stronie – optymalizacja podatkowa, czyli czym jest “holenderski sandwicz”
Podwójna irlandzka i holenderski sandwicz
Czasami państwa lub związki państw odnoszą małe sukcesy w walce z niezbyt skorymi do płacenia korporacjami. Pomaga im w tym świat nauki, który opracowuje bardzo ciekawe algorytmy wykrywania mechanizmów wyprowadzania zysków z rynków, na których zostały wypracowane. Nie bez znaczenia są też zbiory Big Data.
W co najmniej dwóch przypadkach udało się udowodnić stosowanie schematu, służącego optymalizacji podatkowej przez globalnie działające firmy. Schemat Double Irish polegał na tym, że amerykańska firma-matka zakładała firmę-córkę w Irlandii (Firma 1), co do której amerykański urząd podatkowy słusznie sądził, że jest w takim razie podmiotem zagranicznym. Następnie zarządzanie firmą przenoszono na, powiedzmy, Bermudy. Wyraźny sygnał, dla irlandzkiego urzędu skarbowego, że Firma nr 1, przestaje być przedsiębiorstwem irlandzkim. W kolejnym kroku powstawała irlandzka firma-młodsza córka (Firma 2), która sprzedaje usługi wykorzystujące własność intelektualną. Dla przykładu niech będą to europejski oddział Facebooka, Google’a czy Apple’a. Tak się jednak składa, że prawo do własności intelektualnej należy do Firmy nr 1. Firma nr 2 płaci więc Firmie nr 1 za owe prawo, ale Firma nr 1 nie zapłaci podatku w USA skąd pochodzi kapitał, bo przecież zarejestrowana została w Irlandii. W Irlandii też nie płaci, bo dla tamtejszego urzędu jest przedsiębiorstwem z Bermudów. Teraz wystarczy założyć Firmę nr 3, holenderską, która pobiera opłaty licencyjne od Firmy 1 i przekazuje je Firmie 2. Dlaczego holenderską? To proste – tamtejsze prawo nie opodatkowuje transferów finansowych związanych z opłatami licencyjnymi. Nie płaci się tu żadnych podatków, gdyż w UE panuje swobodny przepływ kapitału, a jedyne zyski ma firma, która jest z Bermudów, gdzie podatek wynosi 0%.
Skomplikowane. Tak, a przecież opisaliśmy ten proceder w dużym uproszczeniu. W rzeczywistości jest bardziej zagmatwany. Ten akurat schemat miał kilka słabości i był łatwy do wykrycia. Dotyczył też tylko biznesów opartych na własności intelektualnej. Dlatego trzy lata temu, w roku 2015 państwom udało się go częściowo zablokować. Czy funkcjonują inne schematy optymalizacji podatkowej? Oczywiście. Polecamy lekturę np. tej strony. Nie bez przyczyny wśród 10 największych firm w Irlandii wciąż znajdziemy Apple’a, Facebooka, Google.
Liczą się tylko pieniądze
Przed erą digitalizacji życia byliśmy świadkami iskrzenia na linii państw i korporacji. Dziś jednak w zasadzie można mówić o wątłym rozejmie, choć państwa dbają o to, by jedna firma nie zmonopolizowała jakiejś gałęzi gospodarki. Od Microsoftu przez AT&T do Oil Standard – wszyscy w USA muszą się liczyć z tamtejszym urzędem antymonopolowymi. Jednak w erze cyfrowej, w dobie, gdy świat jest globalną wioską spora część biznesu przeniosła się do sfery wirtualnej. Tu o wiele trudniej jest określić, czy firma jest monopolistą, czy po prostu działającym globalnie przedsiębiorstwem. Czy Facebook ma monopol? Oczywiście, że nie. Przecież jeszcze chyba istnieje Nasza Klasa, a rosyjskie VKontakte ma się świetnie. Z tym, że wszyscy wiemy, ile procent rynku reklamowego należy już do Zuckerberga. Czy Google ma monopol na wyszukiwanie? Oczywiście, że nie. Spróbujcie jednak zrezygnować z obecności w tej wyszukiwarce, jeśli prowadzicie jakikolwiek biznes.
Czy w takim razie korporacjom zależy na władzy? W tradycyjnym sensie tego słowa, nie. Rządzenie to trudny proces. Władanie państwem to koszmar. Trzeba budować drogi, zapewniać działanie szpitali, wypłacać emerytury. Trzeba zajmować się dyplomacją, unowocześniać armię, kupować nowe czołgi, negocjować ze związkami zawodowymi, dbać o kulturę, zapewniać dostęp do edukacji. To trudne i niewdzięczne zadania. Dlatego tak naprawdę korporacje wcale nie chcą władać. Ich cel to zarabianie, a łatwiej się zarabia w kraju, w którym interesy robi się do spółki z władzą. Czego najlepszym przykładem są Chiny czy Korea Południowa, albo Rosja.
Zamknięte koło
Władza daje pieniądze, a pieniądze władzę. O tym, że korporacje mają faktyczną władzę i mogą wpływać na życie obywateli konkretnych państw przekonały się niedawno Togo i Urugwaj. Rząd Togo (Afryka Zachodnia) planował wdrożyć projekt umieszczania na paczkach papierosów zdjęć pokazujących skutki palenia. To, co udało się w bogatszej Polsce wspartej przy okazji przez UE, nie przeszło w Togo. List od prawników Philip Morris International był w istocie szantażem: jeśli Togo nie zrezygnuje z projektu, zostanie przez koncern pozwane o naruszenie własności intelektualnej, co poskutkuje wieloletnimi kosztownymi procesami. Togo ustąpiło. Nie miało szansy w sporze z firmą, której roczny dochód jest dziesięciokrotnie większy niż PKB tego kraju. Od 2010 r. Philip Morris sądzi się z Urugwajem, a od 2012 roku z Australią. Przy czym Urugwaj, by móc się procesować zapożyczył się u Michaela Bloomberga. Inne przykłady to francuski koncern energetyczny Veolia (dawniej Dalkia), który pozwał w 2012 roku Egipt za podniesienie płacy minimalnej. Szwedzki Vattenfall wystąpił przeciwko Niemcom za decyzję niemieckiego parlamentu o przyspieszeniu wygaszania elektrowni jądrowych. Amerykańska firma Lone Pine Resources pozwała rząd Kanady o 250 mln dolarów kanadyjskich odszkodowania z tytułu utraconych zysków po wprowadzeniu moratorium na szczelinowanie hydrauliczne. Ekwador, w wyniku przegranego procesu, musi zapłacić 1,5 mld dol. (równowartość rocznych wydatków na edukację) za anulowanie umowy z koncernem Occidental Petroleum, który łamał ekwadorskie prawo. Za wszystkimi tymi procesami stoi umiejętność korzystania przez duże firmy z ISDS, czyli Investor-to-State Dispute Settlement. I finansowa możliwość. ISDS to system arbitrażowy funkcjonujący na linii inwestor-państwo w ramach dwustronnych umów o ochronie inwestycji (Bilateral Investment Treaties – BITs). Celem ISDS miała być ochrona inwestorów na wypadek łamania przez państwo postanowień umów lub np. nacjonalizacji bez rekompensaty. Szlachetna idea została jednak wykorzystana jak widać z powyższych przykładów do bezwzględnego dochodzenia swoich praw przez olbrzymie przedsiębiorstwa, które po prostu stać na wieloletnie procesy. Rząd USA do tej pory nie przegrał żadnego wytoczonego mu procesu arbitrażowego. Ale rząd USA ma zdecydowanie większe zasoby finansowe niż Togo, czy Kostaryka.
Każdy ma prawo dbać o własne interesy
Państwo, w rozumieniu narodu zajmującego konkretny obszar o wspólnym języku i kulturze okazało się słabo przygotowane na erę przestrzeni wirtualnej, cyfryzację i globalizację. Jesteśmy bardziej mobilni, ale też bardziej narażeni na manipulację. Ostatnia afera Cambridge Analytica dowiodła, że ponadnarodowe firmy wpływać mogą także pośrednio na losy konkretnych krajów. Nie strasząc, a manipulując. Mogą to zrobić na rzecz innego państwa, mogą to robić na rzecz własnych interesów.
Jednocześnie zmieniamy się my sami. Świat faktycznie staje się globalną wioską. Powoli uczymy się odróżniać fake newsy od sprawdzonych informacji. Coraz częściej przyglądamy się zarówno działaniu władzy, jak i jej związkom z biznesem i dużym firmom. W sporze państwo vs korporacje na znaczeniu przybierają ruchy antyglobalistyczne i nacjonalistyczne. Te pierwsze, sprzeciwiają się nadmiernemu konsumpcjonizmowi i kontestują władzę, te drugie wykorzystywane są przez polityków, do wzmocnienia trendu izolacjonistycznego, a to z kolei nie idzie w parze z interesami firm o światowym zasięgu. A jednocześnie państwa nie mogą sobie pozwolić na “obrażenie się” na korporacje (bo jednak jakiś zysk z ich funkcjonowania jest, choćby miejsca pracy), a korporacje nie mogą też beztrosko “postawić się” władzy, gdyż stracą rynek zbytu. Czy jesteśmy w takim razie świadkami tworzenia się nowego ładu, jakiegoś gigantycznego partnerstwa publiczno-prywatnego, które już funkcjonuje np. w Chinach? Przy czym Chinom udaje się sztuczka, która państwom zachodnim wychodzi nieco gorzej: firmy zarabiają krocie, ale to władza decyduje, kto zarobić może.
Głosujemy nie tylko w wyborach, ale i portfelami. Kto w takim razie rządzi światem? No cóż, skłonny jestem uznać, że pieniądz. | CHIP