A propozycje Komisji Europejskiej są często nieostre i ze sobą sprzeczne. Tak jest w przypadku artykułu 11 i 13, a także najnowszej propozycji Komisji, która wyciekła do mediów. Urzędnicy z jednej strony nakładają na portale obowiązek prewencyjnego usuwania zgłoszonych treści (a da się to zrealizować tylko w sposób automatyczny), z drugiej – nakazują chronić użytkowników posługujących się utworem w sposób prawidłowy, z wykorzystaniem istniejącego prawa do cytatu, powtórzonego w jednym z nowych punktów dyrektywy.
Z powyższego wynikają dwie rzeczy – wydawcy będą musieli albo zawierzyć automatowi, albo ręcznie przeglądać wszystkie komentarze. Oczywiście im większe medium, tym więcej moderatorów trzeba byłoby zatrudnić. Podejrzewam zatem, że przyjęcie dyrektywy z artykułem 13 skończy się prewencyjną cenzurą wykonywaną za pomocą algorytmu, który nie jest w stanie rozpoznać parodii, opracowania naukowego, recenzji, ani ilustracji w celu prowadzenia polemiki. Warto się zastanowić, czy tego naprawdę chcemy i czy nie wylewamy przy okazji dziecka z kąpielą.
Bardzo często zwolennicy proponowanych zmian sprowadzają sprawę do absurdu, argumentując, że użytkownicy nie będą musieli płacić za publikowane w sieci treści. Ma to na celu ustawienie dyskusji według tezy: nie ma podatku od linków, można się rozejść. W praktyce jednak nowe przepisy potencjalnie zagrażają wolności słowa, na której przecież wszystkim powinno zależeć. Koncentrowanie się tylko na kwestii zysku jest krótkowzroczne i może mieć katastrofalne skutki społeczne. Bardzo mnie dziwi, że ten aspekt jest pomijany w dyskusji na temat proponowanych przepisów. Konsekwencje unijnej dyrektywy odczują wszyscy wydawcy, także ci najwięksi, którzy optują za wprowadzeniem nowych przepisów.
Warto pamiętać, że internet to najbardziej demokratyczne medium, jakie kiedykolwiek powstało. Dziś każdy może korzystać z wiedzy, wirtualnych bibliotek, a dobra kultury są na wyciągnięcie ręki. Bo internet to tak naprawdę kolejne wcielenie biblioteki publicznej dostępnej z domu i dowolnego miejsca na świecie. Czasy papierowych gazet odchodzą do lamusa. Młode pokolenie częściej w ręku trzyma smartfon niż archaiczny druk. Można tę sytuację porównać do elektryfikacji, jaką przechodziła polska wieś w połowie XX wieku, co zostało zobrazowane w “Konopielce”. Bohaterowie tej powieści i filmu nie mogą pogodzić się z postępującą na ich oczach rewolucją technologiczną. Współczesnym odpowiednikiem elektryfikacji jest informatyzacja, a wydawcy prasy papierowej zachowują się czasem, jakby chcieli żyć w skansenie, co już nie jest możliwe.
Owszem, w sieci można natknąć się na wiele nieprawdziwych informacji. Jednak rozwiązaniem problemu nie będzie zamknięcie się za paywallem, ani ograniczenie wolności słowa i dostępu do informacji. Pamiętajmy też, że fałszywe wiadomości rozprzestrzeniają się zdecydowanie szybciej niż te rzetelne i sprawdzone. Bez sita, jakim jest Google News, spodziewam się wzrostu popularności wszelkiego rodzaju teorii spiskowych i kłamstw.
Pod tym względem nowa dyrektywa osłabia tradycyjnych i rzetelnych wydawców, bowiem mechanizm, z którym koncerny medialne starają się walczyć, pozwala promować wiarygodne źródła. Google News nie jest oczywiście narzędziem doskonałym, jednak bezsprzeczna zaleta agregatora treści polega na łatwiejszym dostępie do sprawdzonych i aktualnych informacji. A wbrew temu, co sobie obiecują wydawcy, jeśli proponowane przepisy wejdą w życie, amerykański koncern prędzej powtórzy scenariusz z Hiszpanii i Niemiec, gdzie Google News po prostu przestało działać, niż zgodzi się płacić za wyświetlanie miniaturowej ilustracji, tytułu i opisu.
Warto dodać, że uczestnictwo w Google News jest całkowicie dobrowolne i jeśli redaktor naczelny Rzeczpospolitej uważa, że jest to mechanizm krzywdzący, nic nie stoi na przeszkodzie, aby się z niego wypisać. Ba! Można pójść o krok dalej i całej stronie ustawić parametr noindex, dzięki czemu roboty wyszukiwarek nie będą umieszczały artykułów poczytnego dziennika nie tylko w Google News, ale także w wynikach wyszukiwania. Tak się jednak nie stanie, bo wydawcy doskonale wiedzą, że Google jest obecnie najbardziej skutecznym narzędziem zdobywania zasięgu, czyli czytelników i wyświetleń.
Treści, które twórcy dyrektywy chcą “opodatkować”, to w przypadku Google’a i portali społecznościowych dobrze znane miniaturki pojawiające się po wklejeniu linku np. na Facebooku. Pojawia się wtedy zdjęcie tytułowe, tytuł i lead albo zmienione metadane, które wydawcy często sami są w stanie ustawić. Powiedzmy wprost – to tak naprawdę darmowa reklama artykułu i danego portalu, bez której trudno byłoby funkcjonować w sieci.
Innym źródłem wejść na stronę są portale społecznościowe, takie jak Facebook i Twitter. I one również będą podlegały nowym przepisom. Serwis Marka Zuckerberga od dłuższego czasu ogranicza zasięgi postów i każe sobie płacić za dodatkowe wyświetlenia. Nie wykluczam, że na podobny pomysł wpadnie Google, znając potencjał swojej wyszukiwarki i serwisu z wiadomościami. W takim wypadku, będzie to oznaczało, że na rynku pozostaną tylko najwięksi. Trudno mówić o swobodnym przepływie informacji, kiedy będą w nim uczestniczyli wyłącznie najzamożniejsi wydawcy. Taka sytuacja doprowadzi nieuchronnie do koncentracji mediów i ograniczenia dyskusji publicznej do niewielkiej liczby podmiotów.
Oczywiście nie ma dobrego i rzetelnego dziennikarstwa bez finansowania. Jednak media społecznościowe i wyszukiwarki powinny być traktowane przede wszystkim jako narzędzie do popularyzacji wartościowych treści i budowania w ten sposób rozpoznawalności. Tę z kolei można wykorzystać, umieszczając reklamy na stronie, albo idąc śladem brytyjskiego Guardiana proszącego swoich czytelników o wsparcie. Warto też przywołać przykład Tomasza Sekielskiego, który dzięki determinacji i zaangażowaniu internautów sfinansował reportaż na trudny temat pedofilii w polskim Kościele. Na tyle trudny, że według słów dziennikarza, tradycyjni wydawcy bali się go poruszyć. | CHIP