Podstawa programowa – zbiór pobożnych życzeń?
Zanim jednak do nich przejdę, a także podzielę się własnymi wspomnieniami, szybki rzut oka w aktualną podstawę programową dla szkół podstawowych. To przecież właśnie na tym, dość wczesnym etapie kształtujemy swoje zainteresowania, a szkoła powinna wzmacniać te wartościowe. Czy to jednak robi?
Już we wstępie do dokumentu trafiamy na wzmiankę o programowaniu. Znakomicie – myślę – w mojej szkole, na żadnym etapie programowania nie było. Czytam więc dokument i mam wrażenie, że w głowie rozbrzmiewa mi głos lektora Kroniki Filmowej z PRL. Jednocześnie szkoła, chociaż nie porzuciła języka sprzed kilku dekad, wydaje się, przynajmniej w ogólnym zakresie, rozumieć ważny aspekt współczesności. Szukam więc w dokumencie śladów programowania – konkretów, których w mowie-trawie ze wstępu próżno szukać. Znalazłem! I to już w klasie IV, a więc na początku edukacji informatycznej w polskich szkołach. Uczeń będzie programować robota!
Mówimy o uczniach klasy czwartej, czyli osobach, które na co dzień korzystają już z komputera, smartfonu, tabletu. Myślę, chociaż nie wykluczam, że się mylę, iż współczesny 10-latek nie będzie zafascynowany programowaniem “obiektu na ekranie komputera”. On przynajmniej od kilku lat porusza niezliczonymi obiektami w różnych grach. Robot to co innego. Coś fizycznego, co da się dotknąć. Zakładam, że chodzi o pokazanego dwa lata temu Photona lub robota LOFI. Rzecz w tym, że programowanie w przypadku tego ostatniego sprowadza się do zabawy wirtualnymi klockami z gotowych komend. Ale to zawsze coś, z pewnością uczy odpowiedniego myślenia.
Szukamy dalszych śladów programowania w, nomen omen, programie polskiej szkoły. Jeśli nie programista, to może tester? I jest, ledwie punkt niżej: “testuje na komputerze swoje programy pod względem zgodności z przyjętymi założeniami i ewentualnie je poprawia, objaśnia przebieg działania programów”. Czyli jest element weryfikowania skuteczności swojej pracy. Rzecz w tym, że zapewne na ocenę, gdzie pomyłka oznacza niższy stopień. Polska szkoła lubi oceniać.
Idziemy dalej. W podstawie dla klas VII i VIII znajdujemy “(Uczeń) formułuje problem w postaci specyfikacji (czyli opisuje dane i wyniki) i wyróżnia kroki w algorytmicznym rozwiązywaniu problemów. Stosuje różne sposoby przedstawiania algorytmów, w tym w języku naturalnym, w postaci schematów blokowych, listy kroków”. Słusznie, że w podstawie programowej pojawia się teoria kierująca w odpowiedni sposób poczynaniami przy rozwiązywaniu problemów. Dalej pojawia się taki zapis “(Uczeń) projektuje, tworzy i testuje programy w procesie rozwiązywania problemów. W programach stosuje: instrukcje wejścia/wyjścia, wyrażenia arytmetyczne i logiczne, instrukcje warunkowe, instrukcje iteracyjne, funkcje oraz zmienne i tablice. W szczególności programuje algorytmy z działu I pkt 2;” Trafiamy także na tworzenie prostej strony w HTML. Następnie wracamy w jeszcze jednym punkcie do programowania robota.
I już. Nauki programowania w żadnym konkretnym języku nie ma. Program zawiera za to wiele elementów, które wywołują uśmiech. Przykład? Proszę bardzo: “ (uczeń) korzysta z urządzeń do nagrywania obrazów, dźwięków i filmów, w tym urządzeń mobilnych,” Ano korzysta. Codziennie. Wielokrotnie i to od lat. Jestem ciekaw jak wygląda taka lekcja – czy to uczniowie tłumaczą nauczycielowi jak się robi “dziubki” do selfie? Chwalą się trybami fotografii w swoich nowych smartfonach? A może uczą go podstaw Snapchata i Instagrama? To pokolenie żyje w smartfonach, czy jest zatem sens umieszczać to w podstawie programowej? Wiele punktów odnosi się do grafiki komputerowej i obsługi programów biurowych (niewymienionych z nazwy). Bardzo lakonicznie potraktowano też tematykę bezpieczeństwa – pojawia się ona w ledwie dwóch punktach – jednym z pięciu “Celów kształcenia” oraz w znajdującym się w programie klas IV-VI pojedynczym zagadnieniu.
Przyznaję, że terminy stosowane w podstawie programowej są bardzo pojemne. W niektórych można zmieścić dość zaawansowaną wiedzę, ale i banały, które współczesny 10-latek zna już od dawna. Wydaje się więc, że program nie jest, jak wszystko w polskiej szkole, dopasowany do ucznia, a do nauczyciela.
Teoria a rzeczywistość
I tu jest chyba właściwy moment, by podzielić się tak swoimi, jak i nadesłanymi wspomnieniami lekcji informatyki. Zacznę, nieskromnie, od siebie. W podstawówce mieliśmy naprawdę dobrze wyposażoną pracownię komputerową tzn. były w niej komputery. Nawet dość solidne, jak na swoje czasy. Część maszyn miała procesory Pentium. Pod koniec podstawówki w całej pracowni był jeden lub dwa komputery z silniejszymi Pentium MMX. Windows, był, a jakże, nieśmiertelny 3.11. Co robiliśmy na zajęciach? Wykonywaliśmy różne, proste zadania, głównie polegające na klepaniu komend w DOS-ie. Podstawą pracy była dyskietka (dla młodszych czytelników: przedmiot wyglądający jak ikonka “zapisz” w wielu programach), na której każdy miał zapisany “swój” katalog z tworzonymi przez siebie plikami. Nauczycielka, która prowadziła z nami lekcje z pewnością się starała. Miała też wiedzy dostatecznie dużo, by lekcje przeprowadzić. Często jednak lekcja sprowadzała się do wykonania jednego prostego zadania, które ja i kilka innych dzieciaków mające styczność z komputerami w domu, wykonywały w ledwie kilka minut. Co robiliśmy z zyskanym w ten sposób czasem? Graliśmy w gry, oczywiście. Pamiętam, że pod koniec podstawówki lekcje informatyki oznaczały dla mnie głównie rozjeżdżanie ludzi w “Carmageddonie 2”. Wychowawcze prawda? Nieco czasu poświęcono też obsłudze pakietu biurowego, a właściwie niemal wyłącznie Worda. Excel był zapewne uznany za zbyt trudne i niepotrzebne narzędzie. Ah, no i Paint – program, bez którego lekcje informatyki w polskich szkołach zawaliłyby się nieuchronnie.
Spodziewałem się, że w liceum pod względem złożoności i zaawanasowania będzie lepiej. Myliłem się. Lekcje informatyki w moim liceum prowadził nauczyciel, który wcześniej prowadził zajęcia praktyczno-techniczne i, zapewne, by jakoś doturlać się do emerytury, został przeszkolony by prowadzić informatykę. Chociaż “prowadzić” to duże słowo. “Pan od informatyki” w pewnym momencie stało się wręcz rodzajem obelgi (a przyznaję, że byliśmy dość kreatywnie w tworzeniu takowych). Bo jak inaczej ocenić nauczyciela, który na wiedzy uczniów polega w kwestii wyjaśnienia reszcie klasy tematu, jaki wyczytał w podręczniku, samemu jedynie ograniczając swoją rolę do “nadzorowania” wykonywanych zadań. Ja i moich dwóch kolegów właściwie przejęliśmy część merytoryczną, której “pan od informatyki” ewidentnie nie rozumiał. Okazało się, że podobnie wyglądały lekcje także w pozostałych klasach. Nauczyciel informatyki w moim liceum był jeden.
I chociaż de facto współprowadziłem lekcje, trzecią, a więc ostatnią klasę w której miałem lekcje informatyki, zakończyłem z… trójką z tego przedmiotu. Powód? Otóż z kolegami popełniliśmy żarcik, który zapewne kosztował nas oceny właśnie. Według pana od informatyki “popsuliśmy komputer” i “wrzuciliśmy wirusa”. Wyjaśniliśmy wówczas, że “to tylko tryb myszy dla leworęcznych i że nie trzeba się denerwować, przecież to proste”. Po tym nadal prowadziliśmy lekcje, ale nauczyciel tej zniewagi nam nie zapomniał. A i tak było warto.
A co robiliśmy na lekcjach? Paint, Word, obsługa drukarki, pozbawione większego sensu tworzenie i usuwanie katalogów. Żadnego programowania, zero budowy sieci, choćby cienia rzeczywiście przydatnej wiedzy. To, czego się uczyłem, pochodziło nie ze szkoły, a z domu, od ojca pracującego jako elektronik-informatyk oraz czasopism m.in. także CHIP. Stąd podstawy sieci, budowa komputera czy opanowanie wszystkich typowych funkcji systemów Windows – rzecz dziś oczywista, ale w tamtych czasach dość niecodzienna – stały się dla mnie zestawem umiejętności, który pozwolił mi także na zarobienie pierwszych w życiu pieniędzy. Jednak nic z tego, czego się nauczyłem, nie wyszło ze szkolnych lekcji informatyki.
Bez Painta nie ma informatyki
Jak wyglądały lekcje informatyki u innych? Na zadane przeze mnie pytanie odpowiedziało łącznie kilkadziesiąt osób. Poniżej przytoczę ledwie kilka głosów, ale wcześniej małe podsumowanie. To, co szczególnie przebija z nadesłanych opinii to przede wszystkim dość swobodne traktowanie informatyki jako przedmiotu i to nie tylko przez uczniów, ale też nauczycieli. Właściwie wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, na lekcji informatyki grali w gry. Starsi najcieplej wspominają “Wolfensteina 3D”, “Duke Nukem 3D” czy pierwsze “Quake’i”. Młodsi dorzucają do tego gry przeglądarkowe. Wszyscy, bez względu na rocznik, graliśmy w “Deluxe Ski Jumping”, zwany przez wielu “Małyszem”. Właściwie każdy wspomina także o obsłudze Worda (bez względu na wersję, która była aktualnie w użyciu) i Painta. Ten ostatni program zresztą wydaje się być filarem nauczania informatyki w polskich szkołach. Rozumiem, że licencja Photoshopa jest droga, ale istnieje przecież chociażby darmowy Gimp. Nauka grafiki komputerowej na MS Paint, to jak kurs na prawo jazdy robiony na gokarcie – nie ma nic wspólnego z późniejszym wykorzystaniem prac graficznych na komputerze. No dobrze, czas na opowieści.
Jakub (pracuje w branży gier): W gimnazjum był prosty program nauczania – jeden tydzień – nauka obsługi programów biurowych, przeglądarek internetowych i elementarnej obsługi komputera. Drugi tydzień – wolna amerykanka – kto chce – surfuje w sieci, czatuje lub odkrywa arkana deathmatchu w “Quake 3 Arena”. Napisanie pełnej strony w HTML-u zaliczało na szóstkę. A potem zmiana nauczyciela (…) znowu Excel, znowu Word i tutaj wisienka na torcie – sprawdziany! Na kartkach w kratkę (sic!) zapisujemy zapamiętane (sic!) kroki czy też skróty w programach biurowych. Ile kroków poprawnie zapisanych, taka ocena. (…) Oczywiście, codziennie dzisiaj korzystam z pakietu biurowego. Z tym, że nikt nigdy nie nauczył mnie tabel przestawnych, ani bardziej zaawansowanych funkcji np. “wyszukaj_poziomo” czy “jeżeli”. Wszystkiego nauczyłem się sam.
Grzegorz (obecnie PR-owiec, kiedyś dziennikarz technologiczny): W gimnazjum był super nauczyciel, który znał się na rzeczy. Lekcje były z prawdziwego zdarzenia – uczyliśmy się nieco o sprzęcie, podstawowej obsługi Office’a i Windows. On też prowadził kółko komputerowe. Była tam godzina nauki nieco bardziej zaawansowanej niż na lekcjach (DOS, różne programy użytkowe, złożenie komputera tak, by działał), a potem godzina gry w lokalnej sieci(“Quake 3”, “Doom II”, “Duke Nukem 3D”, “Rise of the Triad”). (…) później, już z inną nauczycielką na lekcjach uczyliśmy się podstaw HTML, Accessa itp., ale też oglądaliśmy np. Happy Tree Friends (nie było jeszcze powszechnego dostępu do sieci). W liceum to już był absolutny dramat – nauczycielka uczyła jeszcze mojego ojca, tyle że na zajęciach z techniki. W II klasie była już inna osoba. (…) Uczyła nas systemu binarnego, szesnastkowego oraz trochę Photoshopa.
Gosia (księgowa): (…) rysowaliśmy w MS Paint kartki okolicznościowe, pamiętam że było porównanie jak działają grafiki wektorowe, a jak grafiki pikselowe. Przez rok też mieliśmy komputery z Linuxem (…). Minusem obu etapów (podstawówka i gimnazjum) edukacji był podział wg płci. Skutkowało to tym, że dziewczyny spędzały lekcję na rysowaniu kartek okolicznościowych, a chłopcy mieli “bardziej zaawansowane” rzeczy, jak np. wcześniej wspomniany HTML. W liceum mieliśmy znowu MS Office, ale skupiliśmy się głównie na Excelu (…) przerobiliśmy podstawy Pascala, C++. Nauczycielka robiła nam klasówkę z programowania na kartkach. Mijało się to z celem, bo wytykała nam zawsze literówki. (…)
Krzysztof (Specjalista SAP GRC): (…) Oficjalnie na zajęciach robiliśmy to co dotychczas: jakieś krótkie zadania: Paint, Word, Excel. Parę razy nawet zdarzyło nam się zajrzeć do internetu! Ostatecznie jednak wszystko sprowadzało się do “Deluxe Ski Jump” oraz “Icy Tower”. Były jednak wyjątki. Ja, mój sąsiad i jego imiennik, oprócz grania opiekowaliśmy się także salą, naprawialiśmy komputery, “odwirusowywaliśmy”, ogólnie, robiliśmy wszystko to, co powinien robić nauczyciel.
Monika (grafik komputerowy): W podstawówce robiliśmy bardzo proste rzeczy: kartki okolicznościowe (Paint, ale też Word), podstawowe prezentacje w PP. W gimnazjum uczyliśmy się formuł do Excela, formatowania w Wordzie, obsługi przeglądarki, ale też zdarzało się nam włączać i przygotowywać komputery do pracy na czas! Mieliśmy pracownię ze starymi Macintoshami, na których uczyliśmy się tylko tego, jak sprawić, że komputer “przeczyta” tekst, który wpisaliśmy w tamtejszym notatniku. Zdarzało nam się też stawiać proste strony w HTML.
Błażej (aktualnie specjalista od sieci w dużej, zagranicznej firmie): Publiczna edukacja nie nauczyła mnie nic. Kilka razy zapewniła sprzęt, ale wiedza była ze źródeł pozaszkolnych. (…) A uczelnia? Pokazała mi podstawy C, ale nie potrafiła tym zainteresować.
Joanna (studentka prawa): W podstawówce dwie osoby siedziały przy jednym kompie. Graliśmy w “Bombermana” i “Superfroga”. Sporadycznie dostawaliśmy zadania do wykonania w Wordzie czy Paincie (…). Późniejsza podstawówka do podstawy HTML (większość dziewczyn i tak miała je “obcykane”, bo każda miała bloga na blog.pl), przeliczanie liczb z systemu dziesiętnego na binarny (w gimnazjum też; do dziś nie umiem), trochę o budowie komputerów, ale ogółem szał ciał i internet.
Paweł (informatyk), tata 10-letniej Emilki: Emilka się raczej na lekcjach nie nudzi, chociaż za informatyką nie przepada. Zajęcia prowadzi pani od techniki, która najwyraźniej do swojego zadania podeszła poważnie. Dzieciaki uczą się podstaw programowania na stronie code.org, rozwiązują proste zagadki i grają w gry, które wymagają logicznego myślenia. Rzadziej, ale także się zdarza, że rysują w Paincie albo piszą w Wordzie. (…)Oceny są stawiane za rysunki w Paincie i pisanie w Wordzie. Raz się zdarzyło, że Emilka została oceniona za zadania robione na stronie. Niestety, to tylko godzina w tygodniu.
Czego brakuje informatyce uczonej w polskiej szkole?
Opierając się na opiniach zebranych i własnych doświadczeniach myślę, że jest kilka fundamentalnych braków informatycznej edukacji, ale najsłabszym ogniwem jest… nauczyciel. Zwykle będący nieco “do tyłu” z technologią, nieraz wcześniej uczący tzw. zetpetów, czyli zajęć praktyczno-technicznych. Uczniowie już na starcie mają wiedzę większą od niego. Oni przecież żyją technologią. Pokolenie dzisiejszych licealistów nie zna świata bez internetu. Nieliczni pamiętają rzeczywistość bez smartfonów. Jak nauczyciel, który dyplom odbierał jeszcze w systemie słusznie minionym, ma nadążyć za swoimi uczniami? Nie jest i nie będzie w stanie, chyba, że przez cały czas był na bieżąco, dokształcając się, nie ograniczając do sztywnych formułek z podręcznika, pisanych archaicznym językiem, czy ministerialnych wytycznych. Owszem, w tym niemałym gronie ludzi są też tacy, którym się chce i którzy używają nowoczesnej technologii, mają o niej pojęcie. Trudno jednak oczekiwać, że do pracy w szkole przyjdzie ktoś, kto ma jednym palcu kilka języków programowania. Zarobki nauczyciela, po wszystkich możliwych awansach zajmujących całe lata, stanowią ułamek tego, co już na starcie kariery zarobi dobry programista.
Problem leży też po stronie ogólnego systemu edukacji, który nadal stawia na naukę pamięciową, a jako najwyższą wartość premiuje zabijające wszelką kreatywność ślepe posłuszeństwo. Zamiast uczyć się jak znaleźć informację, uczniowie mają mieć je wszystkie w głowie. Przynajmniej do sprawdzianu. Cytowany wyżej Błażej tak widzi problem: Wiesz, czego mi najbardziej brakuje u współczesnych dzieciaków? O czym przekonuję się, gdy przychodzą do mnie praktykanci? Brak im umiejętności logicznego myślenia. Tego, że jeden element infrastruktury IT można wykorzystywać na miliony sposobów, że należy patrzeć na to jak na klocki, które do siebie pasują. To pierwsze, a drugie to umiejętność znajdowania informacji. “Nie da się”, “nie wiem jak” – to najczęstsze odpowiedzi ludzi zaraz po szkole. A wystarczy trochę pokombinować, zamiast tej komendy w Linuksie użyć innej, coś przekompilować i się da, co więcej to wszystko jest opisane w sieci. Często po angielsku, ale jest. Oni mają problem, żeby to znaleźć.
Pomimo tego, że przeważają raczej dość krytyczne opinie o lekcjach informatyki, polscy specjaliści są cenieni na całym świecie. Studenci z Polski regularnie wygrywają prestiżowe konkursy programistyczne, a duże, międzynarodowe firmy chętnie zatrudniają polskich ekspertów. Cud, czy samorodne talenty? Wyobraźmy sobie, czego można by było dokonać, gdyby szkoła lepiej uczyła informatyki? | CHIP