Biorąc pod uwagę obecny stan rzeczy to nawet Księżyc wydaje się nieosiągalny dla misji załogowych. Aktualnie misje załogowe sięgają jedynie do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS), która krąży wokół Ziemi na wysokości… 400-420 kilometrów. Księżyc znajduje się 356 000 – 400 000 kilometrów od Ziemi, czyli jakieś tysiąc razy dalej. Warto także nadmienić, że nawet z lataniem na ISS mamy problemy, bo gdyby nie poczciwe statki Sojuz, to po zamknięciu programu wahadłowców nie mielibyśmy nawet tam czym polecieć. Chcemy czy nie chcemy tak wygląda postęp astronautyki. Obecnie coś się ruszyło dzięki prywatnym przedsięwzięciom – wszak SpaceX opracował, przetestował i wprowadził do użytku rakiety, zasadniczo wielokrotnego użytku, oraz stworzył kapsułę załogową Dragon, która być może w tym roku po raz pierwszy od kilku lat wyniesie amerykańskich astronautów w kierunku ISS z terytorium USA, co pozwoli temu krajowi uniezależnić się od Rosjan. To jest jakiś postęp. Z drugiej strony, kilka tygodni temu podczas testu silników kapsuła doznała anomalii, która – jak się potem okazało – doprowadziła do całkowitego zniszczenia kapsuły. Zastanawiam się, co wówczas poczuli astronauci, którzy już przygotowują się do pierwszego załogowego lotu Dragonem.
Nie możemy oderwać się od własnej planety, ale już teraz snujemy wizje pozyskiwania kosmicznych surowców. Przyjrzymy się więc tym fantazjom.
Górnictwo kosmiczne
Już od niemal dekady coraz częściej się mówi się o górnictwie kosmicznym, czyli o pozyskiwaniu zasobów takich jak platyna, złoto, złoża ziem rzadkich na przykład z powierzchni Księżyca czy przelatujących w pobliżu Ziemi od czasu do czasu planetoid. Ba, co więcej, od lat istnieją już firmy, które planują się zająć taką działalnością w myśl zasady „kto pierwszy, ten zgarnie najwięcej”. Choć bowiem w 1967 r. podpisany został “Układ o zasadach działalności państw w zakresie badań i użytkowania przestrzeni kosmicznej, łącznie z Księżycem i innymi ciałami niebieskimi” (jego treść znajdziecie tutaj), to przecież ten kto pierwszy, ten lepszy. Układ układem, a pobożne życzenia pobożnymi życzeniami. Bowiem myślenie o kosmicznym górnictwie to obecnie wciąż zasadniczo przedsięwzięcie nierealne, graniczące z fantastyką naukową. Podkreślam obecnie, bo sam pomysł pozyskiwania cennych surowców z innych planet uważam za sensowny, a być może w odległej przyszłości finansowo opłacalny. Tyle że jeszcze zdecydowanie nie teraz.
Po pierwsze zabieramy się do tego (my, ludzie) nie od tej strony, od której trzeba zacząć. Owszem, planetoidy posiadają naprawdę spore zasoby metali, których na Ziemi jest stosunkowo mało, a na których zasadniczo opiera się współczesna technologia. Co więcej, na Ziemi ponad 95 proc. zasobów pierwiastków ziem rzadkich wydobywają Chiny, dlatego cała reszta świata bardzo chętnie powitałaby jakieś alternatywne źródła ich pozyskiwania. I faktycznie kosmos może być takim źródłem, a konkretnie: planetoidy zbliżające się do Ziemi, Księżyc oraz pas planetoid. W żaden jednak sposób nie potrafimy na razie pozyskać tych surowców. Dlaczego?
Nie wierzę, że ludzkość przetrwa następne tysiąc lat, jeśli nie udamy się w kosmos. Zbyt wiele zagraża życiu na jednej planecie.
Stephen Hawking, wywiad dla „Daily Telegraph”, 28 października 2001
Zaczynając od początku: co robi planetoida z grupy Apolla zbliżająca się do Ziemi? Przelatuje obok i oddala się od Ziemi, aby po jakimś czasie z powrotem się do niej zbliżyć. Na wielu wizualizacjach możemy obserwować jak filigranowe (w stosunku do samej planetoidy) statki kosmiczne podlatują do planetoidy, łapią ją w sieć lub na swego rodzaju kosmiczny hol, włączają silniki i sprowadzają ją w sąsiedztwo Ziemi (może na orbitę okołoziemską), aby można było ją wygodnie eksplorować tuż na miejscu. A może tak, jak na filmie poniżej. Twórca pomysłu uważa, że wystarczy złapać asteroidę i ściągnąć ją na Ziemię. Przyznajcie, że na wizualizacji to wyjątkowo proste.
Oczywiście, na wizualizacjach wszystko wygląda na zupełnie bezproblemowe (just catch it and bring it to Earth), ale… każda planetoida ma swoją masę i to niemałą. Efektywność silników statków kosmicznych jest znikoma, a kontrolowana zmiana orbity takiego obiektu albo będzie wymagała znacznie potężniejszych rozwiązań, albo okrutnie długiego czasu. Tak czy inaczej, ściąganie sporego obiektu za blisko Ziemi to też ryzyko. Na razie wydajemy spore pieniądze po to, by upewnić się, że nic w stronę Ziemi się nie zbliża. Wystarczy pomyśleć, że już od ponad dekady nierozgarnięci dziennikarze straszą od czasu do czasu (głównie w okresie ogórkowym) 300-metrowej średnicy planetoidą Apophis, która 13 kwietnia (w piątek trzynastego) 2029 roku zbliży się do Ziemi na odległość około 30 000 kilometrów. I to już jest naprawdę blisko.
Podsumowując: na razie nie mamy czym tam dolecieć, nie mamy sprzętu, ani nawet koncepcji sprzętu, który miałby planetoidę ściągnąć nieco bliżej nas. Nie mamy też sprzętu do wydobywania zasobów na powierzchni i na dodatek nie mamy żadnego sensownego pomysłu na to, jak ów sprzęt, gdyby udało się nam jednak posłać w kosmos ściągnąć z powrotem na Ziemię. Tutaj warto zauważyć, że wszystkie statki kosmiczne, holownicze czy górnicze, trzeba najpierw wynieść na orbitę (a jak wiemy wyniesienie każdej tony ładunku na orbitę okołoziemską to koszt liczony w milionach dolarów). Doprowadzenie technologii na próg opłacalności wymagałoby ogromnych początkowych nakładów finansowych, które potem mogłyby się w ogóle nie zwrócić.
Księżyc jest blisko i prawie go oswoiliśmy, ale…
…jak wiadomo prawie robi różnicę. Mimo to Księżyc, jako miejsce przyszłego wydobycia Księżyc metali z grupy platynowców – szacunkowo jest ich około 20 razy więcej niż na Ziemi – wydaje się być nieco łatwiejszym celem. Nie trzeba ściągać go w pobliże Ziemi, wszak Księżyc się nigdzie nie wybiera (to znaczy oddala się kilka centymetrów na rok od Ziemi, ale na to możemy mu pozwolić). A przy okazji, jakby nie patrzeć, to jedyne inne ciało niebieskie, na którym już byliśmy.
Mogłoby się wydawać, że pozyskiwanie surowców z Księżyca ma więc sens. Głównie ze względu na znacznie szerszą paletę możliwości. Gdybyśmy na przykład postanowili założyć placówkę badawczą na Księżycu, w której od czasu do czasu przebywaliby ludzie, to i tak musielibyśmy się zająć odzyskiwaniem lodu z wody, której tuż pod powierzchnią może być całkiem sporo. Taka woda mogłaby służyć m.in. do produkcji paliwa do rakiet i wszelakiego rodzaju pojazdów kosmicznych. Co więcej, na Księżycu jest znacznie więcej helu-III niż na Ziemi, a może się on już niedługo okazać niezwykle wydajnym źródłem energii w elektrowniach atomowych. Warto także zauważyć, że brak atmosfery na Księżycu oraz niższa wartość przyciągania grawitacyjnego sprawia, że koszt wyniesienia czegokolwiek z powierzchni Księżyca jest znacznie niższy niż ma to miejsce na Ziemi. Z tego też powodu Księżyc może w odległej przyszłości stanowić fantastyczną bazę wypadową do innych rejonów Układu Słonecznego (czy podróże tam mają sens to już inna kwestia). Aby jednak do tego doszło musimy na Srebrny Glob wrócić i to na dłużej. Założyć tam bazę i stopniowo tworzyć instalacje, które pozwolą nam wydobywać, przetwarzać i magazynować surowce na miejscu. Gdyby faktycznie na Księżycu powstała baza, w której produkowane byłoby paliwo rakietowe, to być może nawet koszty dalszych misji załogowych znacząco by spadły. Nie musielibyśmy całych zapasów wynosić z powierzchni Ziemi, a jedynie dostarczać astronautów na Księżyc… (Jedynie – to słowo tu pasuje jak ulał, prawda?)
Zapewne też odnieśliście wrażenie, że znajdujemy się na progu kolejnego wyścigu kosmicznego. Zmienił się tylko układ sił. Lekko utuczone i rozleniwione USA nagle zorientowały się, że co prawda tyle medali wisi na ich ścianach, ale na arenie pojawili się nowi zawodnicy, wysportowani, młodsi i pełni werwy. Chiny, Indie, Izrael, Zjednoczone Emiraty Arabskie – wszystkie te kraje moją ambicje, nomen omen, kosmiczne i konsekwentnie stawiają pierwsze kroki w tej dziedzinie. A idzie im coraz lepiej. Niemniej jednak, zmobilizowane konkurencją Stany Zjednoczone, ogłosiły ostatnio, że wyślą pierwszych (a raczej kolejny raz pierwszych) astronautów na Księżyc w ciągu najbliższych pięciu lat. Wielu ekspertów uważa jednak, że 2028 rok to bardziej prawdopodobny termin, o ile rzeczywiście budżet NASA znacząco wzrośnie.
Biorąc powyższe pod uwagę, jeśli kiedykolwiek zaczniemy jak ludzkość kosmiczne górnictwo, to właśnie wydobywanie czegokolwiek na Księżycu uważam za najbardziej obiecujący pomysł. Choć sądzę, że mamy przed sobą kilka dekad przygotowań, nim faktycznie do tego dojdzie.
Pas planetoid – wiele dobra, ale rzadko rozsianego
Pas planetoid to po prostu rój planetoid mniejszych i większych znajdujących się między orbitami Marsa i Jowisza. Na wszystkich wizualizacjach pasa planetoid możemy zawsze obserwować istne zagęszczenie kamieni wiecznie się ze sobą zderzających i krążących wokół Słońca. W początkach ery kosmicznej naukowcy obawiali się, czy sondy lecące w stronę gazowych olbrzymów będą w ogóle w stanie przelecieć przez ów rój. Okazało się, że nie dość, że jest to możliwe, to w polu widzenia sond nie znalazła się żadna planetoida. Nie jest więc tam aż tak gęsto jak się wcześniej wydawało. Oczywiście planetoidy w pasie można liczyć w setkach tysięcy, ale obszar, na którym się one znajdują jest równie rozległy.
Do momentu kiedy nie opracujemy i nie przetestujemy znacznie bliżej technologii bezzałogowego, autonomicznego i automatycznego wydobywania surowców, wstępnego przetwarzania ich na miejscu i przesyłania w kierunku Ziemi – nie mamy tam czego szukać. Ze względu na odległość do pasa planetoid, jest to pieśń odległej przyszłości.
Wszystkie bogactwa Marsa nie dla nas
Przynajmniej na razie. Choć bardzo nas korci, ale przyjrzyjmy się z bliska możliwościom eksploracji Czerwonej Planety przez człowieka. Ten temat jest wałkowany przez media od wielu lat. Pomijając lata siedemdziesiąte, gdy także powstawały plany rychłego zasiedlania Marsa, to minęło kilka dekad i nadal jesteśmy dokładnie tam gdzie wtedy, czyli nigdzie. Mars jako planeta najbardziej przyjazna życiu spośród wszystkich niesprzyjających życiu planet Układu Słonecznego z wyłączeniem Ziemi, rozpala wyobraźnię ludzi od 200 lat. Iluż to już było naukowców, którzy byli tak owładnięci ideą życia na Marsie, że obserwując go za pomocą teleskopów widzieli dowody na istnienie na jego powierzchni kanałów budowanych przez tamtejszą cywilizację czy czerwonej roślinności pokrywającej ogromne jej połacie. Pragnienie eksploracji, które znajduje się w naszych genach od setek tysięcy lat, jest wystarczającym uzasadnieniem chęci dotarcia na Marsa i postawienia tam nogi. Ale tak jak w przypadku wycieczki do rodziny w USA – nikt nie chce ciągnąć się przez pół świata, aby wypić herbatkę i zawinąć się z powrotem do domu, tak i wizyta na Marsie powinna przynieść jakiś zysk. Dlatego też warto byłoby tam zostać na dłużej, a być może w ogóle tam zostać i założyć kolonię, taką filię Ziemi na Marsie.
Jest tragedią ludzkości, że rozwiązuje ona problemy kosmosu, zanim jeszcze rozwiązała problemy ziemskie.
John Steinbeck
Uzasadnienie? Gdyby w Ziemię uderzyła planetoida i wyginęłoby całe życie na Ziemi, to kolonia na Marsie zapewne by przetrwała, w ten sposób zachowując ciągłość gatunku ludzkiego. Bylibyśmy, jak to mówi Elon Musk, gatunkiem międzyplanetarnym. Świetnie to brzmi. Star Trek i Gwiezdne Wojny przychodzą wszystkim na myśl.
Przyjrzyjmy się jednak samej planecie docelowej. Gdzie np. mielibyśmy zamieszkać? W zależności od miejsca średnia temperatura na Marsie to -63 stopnie Celsjusza. Przy czym łazik Spirit zarejestrował rekordowe 35 stopni Celsjusza w południe i regularnie temperatura w jego otoczeniu przekraczała 0 stopni Celsjusza (z wyłączeniem zimy). Lądowniki Viking rejestrowały temperatury w zakresie -17 do -107 stopni Celsjusza. No dobra, ale temperatura to nie jest problem, wszak i na Syberii ludzie mieszkają czyż nie? Nie osiągają tam -100 stopni, ale -50 st. C zimą nie jest niczym nadzwyczajnym.
Aktualną temperaturę na Marsie w miejscu lądowania lądownika InSight możecie sprawdzić na stronie z marsjańską prognozą pogody. Jak widzicie poniżej, raczej chłodno.
Co jeszcze? Niezwykle rzadka atmosfera. Jeżeli na Ziemi średnie ciśnienie atmosferyczne to około 1000 hPa, to na Marsie jest to około 7 hPa. Sto razy rzadsza atmosfera od ziemskiej, skazuje potencjalnych mieszkańców na skafandry kosmiczne noszone przez całe życie. To nie są idealne warunki egzystencji. Co więcej, należy tu zauważyć, że ziemska atmosfera dzięki swojej gęstości chroni nas przed sporą dawką szkodliwego promieniowania z przestrzeni kosmicznej, które na Marsie dociera do samej powierzchni i będzie mieć degeneracyjny wpływ na ludzi, którzy tam się znajdą.
Kosmiczne górnictwo na Marsie? Skupmy się najpierw na wodzie
Wbrew pojawiającym się od czasu do czasu informacjom problem wody na Marsie także istnieje. Lodu zapewne jest całkiem sporo, ale już obecność wody w stanie ciekłym pod powierzchnią wciąż nie została potwierdzona. W ubiegłym roku naukowcy zorganizowali konferencję, na której ogłosili, że odkryli podpowierzchniowe jezioro ciekłej wody na Marsie, głęboko pod czapą polarną. Niemniej jednak kilka miesięcy później inni naukowcy poddali te wyniki w wątpliwość. Warto jednak zaznaczyć, że mowa o jeziorze znajdującym się 1,5 kilometra pod powierzchnią, a więc dostęp do niej nie jest taki łatwy.
A więc z pewnością nie jest to miejsce, w którym ktokolwiek chciałby po prostu zamieszkać. Bardzo często można przeczytać o tzw. terraformacji Marsa, a więc o przekształceniu warunków panujących obecnie na Marsie do bardziej zbliżonych do tych, jakie panują na Ziemi. Jakże łatwo jest ludziom sprzedać pomysł, który nie jest nierealny, którego nie uniemożliwiają znane prawa fizyki, pomijając przy tym informację, że proces przekształcania całej planety to proces, który może trwać – w zależności od zastosowanych rozwiązań – od tysięcy po setki tysięcy lat. Bardziej realistyczne staje się zatem przystosowania do życia, a właściwie przetrwania, w jaskiniach, pod powierzchnią planety i w mniejszych lub większych kontenerach początkowo dostarczonych z Ziemi, a później także budowanych już na miejscu, na przykład za pomocą drukarek 3d. Marne perspektywy.
A to wszystko przy założeniu, że na Marsa w ogóle dotrzemy, co wcale nie jest takie oczywiste. Agencje kosmiczne, prywatne przedsiębiorstwa i rzesze zwolenników ekspansji kosmicznej od dekad przebierają nogami czekając na pierwszego człowieka na Marsie. Nic dziwnego, gen eksploracji opisywany wyżej działa jak zwykle. Nie będzie to jednak ani droga łatwa, ani szybka, jeżeli w ogóle będzie jakaś droga.
Aktualnie z trudem docieramy na wysokość 400 kilometrów nad Ziemią, na pokład Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Księżyc, który być może jeszcze przez dekadę będzie dla nas nieosiągalny, znajduje się 350 000 kilometrów od Ziemi. Księżyc charakteryzuje się brakiem atmosfery i niskim przyciąganiem, a więc start z jego powierzchni jest dość łatwy. Mars natomiast w zależności od konfiguracji planet i Słońca znajduje się minimum 55 milionów kilometrów od Ziemi, ale z uwagi na to, że Ziemia okrąża Słońce w ciągu 365 dni, a Mars w 687 dni, to do koniunkcji tych obu planet dochodzi co 776 dni. Między nimi natomiast odległość między Ziemią i Marsem rośnie do niemal 400 milionów kilometrów (rok po koniunkcji Ziemia znajduje się po przeciwnej stronie Słońca niż Mars). Lot na takie odległości to oczywiście wyzwanie technologiczne związane ze zbudowaniem odpowiednich rakiet (rakieta Space Launch System powstaje od lat i jedyne jej “sukcesy” to kolejne opóźnienia i rosnące koszty), pojazdów kosmicznych na trwającą wiele miesięcy podróż i osłon przed szkodliwym promieniowaniem kosmicznym w przestrzeni międzyplanetarnej, które jest znacznie bardziej energetyczne, a tym samym trudniej sobie z nim poradzić. Technologia to jeden z prostszych problemów. Ludzie są dużo trudniejszym problemem, a konkretnie nasze dziedzictwo genetyczne.
W niedawno opublikowanej obszernej pracy wielu naukowców zajmujących się różnymi dziedzinami nauki wynika, że nasze plany podróży i mieszkania na Marsie można póki co odłożyć na półkę.
Ogólnie mówiąc sytuacja wygląda tak, że lot na Marsa jest niezwykle trudny. Jeżeli się uda, to lądowanie jest jeszcze trudniejsze. Jeżeli i ono się powiedzie, to przeżycie na Marsie okazuje się jeszcze większym wyzwaniem. A warto byłoby jeszcze móc wrócić na Ziemię.
Sam lot początkowo może wydawać się czymś nieskomplikowanym. Wszak jeżeli wprowadzimy rakietę (niezależnie czy z Ziemi czy z przesiadką na Księżycu) na trajektorię prowadzącą w kierunku Marsa, to pewnie rakieta tam dotrze. Ale mamy tutaj do czynienia z grupą astronautów, która będzie zamknięta na niewielkiej przestrzeni statku kosmicznego na długie miesiące. Na filmach to wszystko wygląda zawsze fajnie i „kosmicznie”, ale rzeczywistość jest taka, że ludzki organizm strasznie źle znosi takie zamknięcie. Przeglądając historię lotów kosmicznych widzimy wiele przypadków, w których stres, długotrwałe przebywanie ze sobą na niewielkiej przestrzeni, prowadziło do powstawania i eskalacji poważnych konfliktów wśród członków załogi. Kilkukrotnie dochodziło do tego, że załoga zrywała kontakt z Ziemią, aby „załatwić sprawy między sobą”. Wyobraźmy sobie taką sytuację podczas podróży trwającej nie dni – jak w przypadku misji księżycowych Apollo – a długie miesiące. Tu nie chodzi o typ osobowości człowieka. Człowiek potrzebuje innych ludzi, życia społecznego, ale też potrzebuje miejsca, w którym może się od nich odciąć. Na pokładzie niewielkiego statku, w tak długim okresie obciążenie psychologiczne może być zbyt duże. Nie mówimy już oczywiście o misji załogowej na Marsa, która miałaby być misją w jedną stronę, bez opcji szybkiego (lub żadnego) powrotu. Gdyby w trakcie takiej misji pojawiły się jakieś napięcia, to jakie ograniczenia stoją przed załogą? Żadne. Policja ich nie aresztuje, sądy nie skażą, hulaj dusza – piekła nie ma. W momencie startu członkowie załogi mogą tylko liczyć na to, że ich współtowarzysze nie mają żadnych niecnych zamiarów, bo jeżeli mają, to nic ich nie powstrzyma przed ich realizacją. To tylko psychologiczno-społeczny aspekt.
Kolejny aspekt takiej podróży to długotrwałe wystawienie na promieniowanie kosmiczne. W otwartej przestrzeni międzyplanetarnej statek i załoga wystawieni będą na bombardowanie cząstkami promieniowania słonecznego, ale także dużo bardziej energetyczne promienie galaktyczne. Aktualnie nie mamy skutecznych metod osłaniania załogi przed takimi promieniami, a wszystko co mamy może jedynie nieznacznie obniżyć dawkę takiego promieniowania docierającą do wnętrza statku kosmicznego. Wystawienie załogi na takie cząstki podczas podróży na i z Marsa istotnie podnosi ryzyko zachorowania na nowotwory, choroby ośrodkowego układu nerwowego, katarakty i ostrą chorobę popromienną. Niektóre opracowania wskazują, że pierwsze objawy chorób mogą pojawić się jeszcze przed dotarciem na powierzchnię Czerwonej Planety.
Załóżmy jednak, że uda nam się pokonać ten problem, a załoga po drodze się nie powybija i jednak dotrze na powierzchnię Marsa. Aby w ogóle nasi pierwsi Marsjanie mieli szansę przeżycia, na miejscu musi już na nich czekać całkiem sporo sprzętu. Jasne, można go wysłać wcześniej, ale już na tym etapie trafiamy na pewne problemy – przede wszystkim koszt wyniesienia tego całego sprzętu i zapasów w przestrzeń kosmiczną i skierowania na Marsa, gdzie to wszystko musi wylądować mniej więcej w jednym miejscu, bo pierwsi osadnicy nie będą eksplorować całego Marsa w poszukiwaniu poszczególnych ładunków. Jeżeli kiedykolwiek widzieliście elipsy, w których znajdują się miejsca lądowania, to wiecie, że ustalenie dokładnego miejsca lądowania nie należy do najprostszych zadań. Co więcej – na powierzchnię Marsa na raz nie możemy wrzucić zbyt dużego ładunku. Ta rzadka atmosfera, o której czytaliście wcześniej, nie jest w stanie wyhamować zbyt ciężkiego ładunku przed uderzeniem w powierzchnię planety. Ziemska atmosfera znacząco spowalnia chociażby kapsuły załogowe wracające z misji do ISS. Na Marsie jest to trudniejsze. Atmosfera jest sto razy rzadsza i ładunki wlatujące w nią nie są tak skutecznie hamowane, dlatego już przy wysyłaniu większych łazików takich jak Curiosity, którego masa to ok. 800 kilogramów, należało wybierać miejsca znajdujące się stosunkowo nisko, aby wykorzystać możliwie najdłuższą drogę hamowania w atmosferze. Przy znacznie większych ładunkach będzie to problem. Jeżeli trzeba będzie podzielić dostawy na mniejsze ładunki to koszty ponownie wzrosną.
Bądźmy optymistami: załoga przetrwała podróż bez większych problemów, dotarła na powierzchnię Marsa, gdzie czekały już na nią zapasy. Na powierzchni, na tej zimnej, suchej pustyni, na której musimy dokopać się do lodu i zrobić z niego wodę, gdzie musimy wykopać sobie jamy, w których urządzimy sobie schron przed promieniowaniem kosmicznym. Raczej nie możemy liczyć, że na pierwszych kolonizatorów czekać będzie wygodne osiedle domków jednorodzinnych.
Możemy zacząć badania Marsa. A po roku pakujemy się do rakiety i bez żadnej kontroli naziemnej, bez żadnego przygotowania, na środku pustyni – startujemy rakietą w trwającą niemal rok podróż na Ziemię. Czy to brzmi realistycznie? Nie możemy podczas startu liczyć na wsparcie z Ziemi, odległość jest na tyle duża, że opóźnienie sygnału przesyłanego na trasie Mars – Ziemia – Mars uniemożliwia kontrolowanie procedury startowej i przebiegu całego startu z Ziemi. Zanim sygnał rozpoczęcia startu dotrze na Ziemię, to rakieta na Marsie albo już sobie poradzi ze startem, albo nie będzie już komu odpowiadać.
Brzmi realistycznie? Nie bardzo. Dlatego wydaje mi się, że na kolejne kilka długich dekad możemy wszelkie sensacyjne plany NASA czy SpaceX spokojnie odłożyć na półkę z fantastyką naukową.
Jeszcze jedna myśl na sam koniec. Postęp nauki jest zauważalny, ale w wielu dziedzinach nie jest on liniowy. W prognozach misji, które prawdopodobnie będą możliwe do zrealizowania za 10, 20 lat zakłada się, że ten czas wystarczy na opracowanie technologii niezbędnych do realizacji misji. Nikt jakoś nie zakłada, że niektóre problemy mogą się okazać znacznie trudniejsze niż nam się to obecnie wydaje, a inne być może okażą się po prostu nie do rozwiązania. Wiara w to, że wszystkie problemy da się rozwiązać jeżeli poświęcimy im wystarczająco dużo czasu i pieniędzy, jest niedorzeczna. Wiele odkryć jeszcze przed nami, ale przecież równie prawdopodobne może być to, że niektóre elementy okażą się po prostu niemożliwe do realizacji. Warto tu ponownie przywołać misje Apollo. Gdy rozpoczynała się misja Apollo 13, starty na Księżyc dużej części społeczeństwa i mediów już spowszedniały, nikt ich nie uważał za aż tak fenomenalne i oczekiwano czegoś więcej. Mimo to stało się inaczej. Minęło pięćdziesiąt lat od ostatniej misji Apollo, i nie dość, że nie polecieliśmy na Marsa i dalej, to nawet nie wróciliśmy na Księżyc, a gdy teraz podjęto decyzję o powrocie, to realizacja tego zadania może nam zająć równie dużo co pięćdziesiąt lat temu, a przecież powinno to już być banalne, gdybyśmy uważali, że rozwój i postęp nauki jest liniowy w każdym wymiarze.
Podsumowując, o ile kibicuję wszelkim wysiłkom na rzecz postępu w eksploracji przestrzeni kosmicznej, przestrzegam przed zbytnim optymizmem. Kosmos to trudna działka i postęp tu jest znacznie wolniejszy niż się może wydawać wielu z nas. Jeżeli zatem liczycie na to, że uda Wam się zobaczyć pierwszy krok człowieka na powierzchni Marsa albo kosmicznych górników kopiących złoto w odwiertach na planetoidach, uzbrójcie się w cierpliwość, zacznijcie się zdrowo odżywiać i uprawiać jakiś sport, bo być może trzeba będzie jeszcze bardzo długo poczekać. | CHIP
Zainteresowanym kosmiczną turystyką polecamy nasz wcześniejszy artykuł: