Przypadek, który dał Amerykanom zwycięstwo
Tak około 1970 roku mogło wyglądać pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. Pierwsze radzieckie lądowanie. Związek radziecki bardzo długo deptał Amerykanom po piętach. Nawet pod koniec lat 60-tych, kiedy amerykańska przewaga techniczna w księżycowym wyścigu stała się boleśnie oczywista nawet dla Kremla, radzieccy konstruktorzy wciąż pracowali, próbując jeszcze wyprzedzić Amerykanów ostatnim rzutem na taśmę. Ostatecznie o ich przegranej zadecydować jednak mogła nie technologia, nie wybuchające rakiety, a… nieudana operacja chirurgiczna.
Trzeba przyznać, że początkowo nic nie wskazywało na to, że ZSRR może wyścig na Księżyc przegrać. Jego kosmiczna dominacja była przytłaczająca. Zanim Amerykanie spróbowali wystrzelić swojego pierwszego satelitę, na orbicie znalazły się już dwa Sputniki. “Spróbowali” jest tu słowem-kluczem, bo Vanguard wyleciał w powietrze na wyrzutni. Sam satelita przetrwał wybuch i nadawał swoje smutne, radiowe biip-biip-biip leżąc gdzieś na plaży. Amerykańskie media natychmiast ochrzciły go “kaputnikiem”. W innych dziedzinach nie szło im lepiej. Zanim na orbitę poleciał pierwszy Amerykanin, było tam już dwóch Rosjan. Zanim na Księżycu wylądowała amerykańska sonda Surveyor, Luna 9 była tam już od czterech miesięcy.
Początkowo Rosjanie nie byli jednak szczególnie zainteresowani Księżycem. Główny konstruktor radzieckiego programu kosmicznego, Siergiej Korolow, przygotowywał co prawda jeszcze przed lotem Gagarina wstępne założenia księżycowych misji, ale jednocześnie pracował też nad stacjami kosmicznymi czy załogowymi lotami na Marsa czy Wenus. To właśnie stacje kosmiczne, ze swoim ogromnym potencjałem wojskowym, były dla Rosjan priorytetem. Przynajmniej początkowo. Kiedy Kennedy 12 września 1962 r. ogłaszał, że Amerykanie “lecą na Księżyc nie dlatego, że to łatwe, ale dlatego, że to trudne”, Związek Radziecki nie był gotowy. Kilka biur konstrukcyjnych, kierowanych przez Korolowa, Władimira Czełomieja i innych przygotowywało wstępne projekty księżycowych rakiet i pojazdów, ale bez ogromnych pieniędzy pozostawały one tylko na papierze.
Wreszcie, 3 sierpnia 1964 roku, dwa lata po przemowie Kennedy’ego, Komitet Centralny postanowił działać. ZSRR, przyzwyczajone do upokarzania Amerykanów na orbicie, nie mogło sobie pozwolić na oddanie im księżycowego zwycięstwa walkowerem. Dyrektywa numer 655-268 nakazywała wysłanie na Księżyc człowieka zanim zrobią to Amerykanie.
Do wyboru były trzy koncepcje. Każda obarczona ogromnymi wadami. Czełomiej chciał zbudować największą rakietę w historii, UR700, by jednym strzałem wysłać prosto na powierzchnię Księżyca ogromny lądownik. Rakieta istniała tylko na papierze i były poważne wątpliwości, czy w ogóle da się ją zbudować.
Korolow początkowo chciał wykorzystać sprawdzone rakiety R7 – takie same, jakie przyniosły mu chwałę wynosząc w kosmos najpierw Sputnik, a potem Gagarina – by wynieść kosmiczny pojazd na orbitę w kawałkach. Tyle że tu pojawiał się kolejny problem: ZSRR nie miało absolutnie żadnego doświadczenia w tego rodzaju operacjach. Pierwsze udane cumowanie na orbicie dwóch załogowych pojazdów Rosjanie przeprowadzili dopiero w 1969 roku. Dużo za późno, żeby dogonić Amerykanów. A bez umiejętności łączenia kilku pojazdów w jedną całość plan Korolowa nie miał szans na powodzenie.
Konstruktor zdecydował się więc na inny wariant. ZSRR zaczęło pracę nad ogromną, choć mniejszą od proponowanej przez Czełomieja, rakietą N1. Stumetrowa rakieta miała być najbardziej skomplikowaną w historii: jej pierwszy człon był wyposażony w aż 30 silników, które musiały doskonale współpracować. Dla porównania, amerykański Saturn V miał zaledwie 5 ogromnych silników pierwszego stopnia. N1 miała jednocześnie być nieco słabsza od Saturna, przez co radziecki księżycowy pojazd miał być o wiele mniej wyszukany.
Sama kapsuła kosmiczna była wariantem dobrze znanego do dziś Sojuza. Natomiast lądownik, na pierwszy rzut oka przypominający amerykański, był od niego o ponad połowę mniejszy. Na pokładzie było miejsce dla tylko jednego kosmonauty, który miał lądować na stojąco, przypięty pasami i linami tak, by jego ruchy nie przesuwały środka ciężkości pojazdu. Lądownik LK nie miał nawet śluzy powietrznej: kosmonauta miał się do niego dostać wychodząc w otwartą przestrzeń kosmiczną i przeczołgując się po jego burcie do drzwi, którymi potem miał wyjść na księżycową powierzchnię. Uznano, że śluza była po prostu za ciężka. Waga była najważniejsza. Konstruktorzy pojazdu otrzymywali premię 50 rubli za każdy zaoszczędzony kilogram jego masy. Miejsce lądowania miało być wyznaczone przez radiowy nadajnik, umieszczony na powierzchni Księżyca przez zdalnie sterowany łazik – później znany pod nazwą Łunochod. Łunochod mógł być też wyposażony w awaryjne systemy podtrzymywania życia astronauty.
Początkowo prace szły dość sprawnie, choć wszystkie elementy systemu okazały się o wiele bardziej skomplikowane, niż początkowo zakładano. Korolow był dobrym inżynierem, ale organizatorem doskonałym. To było bezcenne, bo w prace nad N1 zaangażowanych było 500 instytucji. W 1966 roku nastąpiła jednak katastrofa nie mająca żadnego związku z kosmicznymi technologiami. Podczas rutynowego zabiegu usunięcia polipa z jelita grubego Główny Konstruktor zmarł.
Potem wszystko zaczęło się sypać. Następca Korolowa, Miszyn, nie potrafił utrzymać w ryzach gigantycznej organizacji. Odezwały się prywatne ambicje, a inżynierowie pozostający dotąd w cieniu Korolowa zaczęli ciągnąć projekt w różne strony. Skutki były opłakane. W kwietniu 1967 roku podczas pierwszego załogowego lotu przygotowywanego do księżycowego lotu Sojuza zginął kosmonauta Władimir Komarow. Kapsuła okazała się niedopracowany bublem z tysiącem niedociągnięć. Program ugrzązł w miejscu i stało się jasne, że nie ma żadnych szans na doścignięcie Amerykanów. Klęska została przypieczętowana w 1969 roku, kiedy rakieta N1 eksplodowała najpierw podczas pierwszego, a potem drugiego próbnego startu.
Paradoksalnie, wszystkie poza nią elementy księżycowego lotu były gotowe: problemy z Sojuzem rozwiązano w rok, a kapsuła odbyła w 1968 roku bezzałogowy lot wokół Księżyc. Sprowokowani tym Amerykanie zagrali va banque i wysłali nieprzetestowaną jeszcze kapsułę Apollo na wokół księżycową misję Apollo 8. Lądownik LK przeszedł serię testów na orbicie. Ale było już za późno. Bez Korolowa kosmiczny program ZSRR po prostu się rozleciał, a KC KPZR zaczęło udawać, że księżyc nigdy Związku Radzieckiego nie interesował.
Na następnej stronie piszemy o tym, dlaczego przegrana Rosjan okazała się przegraną całego świata oraz czemu na Księżycu nie powstała baza kosmicznych Marines.
Dlaczego nie ma bazy Marines na Księżycu
Jak zmieniłaby się nasza historia, gdyby nie śmierć Korolowa? Piers Bizony, autor biografii Gagarina, mówił w rozmowie z BBC: “Rosjanie zajmowali się podbojem kosmosu, a Amerykanie byli przekonani, że uczestniczą w wyścigu. Naturą wyścigów jest to, że kiedy wiesz, że wygrałeś, przestajesz biec”.
Kiedy stało się oczywiste, że ZSRR nie doścignie programu Apollo, budżet NASA został ścięty. W najlepszych czasach tego wyścigu, w 1966 roku, NASA otrzymywała z amerykańskiego budżetu, w przeliczeniu na współczesną wartość dolara, niemal 45 miliardów USD rocznie. Kiedy Armstrong i Aldrin lądowali na Księżycu było to już tylko 28 miliardów. W odstawkę poszły nie tylko plany załogowych misji na Marsa czy Wenus, przygotowywane przez zespół Wernhera Von Brauna od przeszło 10 lat. Skasowano nawet niemal połowę samego programu Apollo. W końcu kto raz widział jak astronauci wbijają amerykańską flagę….
Jednym z czynników stojących za tymi cięciami były rosnące koszty wojny w Wietnamie, ale z pewnością, zwłaszcza w obliczu propagandowej klęski jaką był Wietnam, Amerykanie potrzebowali bardziej niż kiedykolwiek PR-owego sukcesu. Gdyby na Księżycu najpierw pojawiła się flaga radziecka, mogliby poczuć się zobligowani do przesunięcia mety wyścigu.
Wiemy, że obie strony traktowały Księżyc jako coś więcej, niż tylko cel propagandowy czy naukowy. Siły zbrojne USA i ZSRR traktowały naszego satelitę jako potencjalnie bezcenną bazę: w czasach sprzed zaawansowanych satelitów rozpoznawczych i stacji kosmicznych, Księżyc miał stać się doskonałą placówką obserwacyjną: teleskopy i anteny umieszczone na jego powierzchni miały dawać możliwość podglądania i podsłuchiwania całego świata. Jądrowe centrum dowodzenia na Księżycu zapewniłoby obu stronom możliwość prowadzenia wojny atomowej nawet po wyparowaniu Waszyngtonu i Moskwy. A księżycowe kratery mogłyby skrywać silosy z odłożonymi “na czarną godzinę” rakietami.
Już w 1965 roku, Biuro Broni Przyszłości US Army zamówiło opracowanie dotyczące tego, jak wyposażyć księżycowych marines. “Zasadniczym celem lotów człowieka w kosmos nie jest walka, ale musi on mieć możliwość samoobrony w razie konieczności – czytamy w studium. – Jeśli kosmos ma być rzeczywiście wykorzystany pokojowo, musimy być tam równie silni, co na ziemi”. Ta dość pokrętna logika stała u podstaw prac nad księżycowymi karabinami.
“Ze względu na zupełnie inne warunki panujące w kosmosie, nie możemy do ostatniej chwili czekać z awaryjnym programem budowy uzbrojenia, choć możemy dziś stać na krawędzi Armageddonu”.
Zwykłe karabiny nic by nie dały. Ogromne skoki temperatury, próżnia, niskie ciążenie – to wszystko sprawiłoby, że nawet najpewniejsze ziemskie karabiny i pistolety mogłyby po prostu odmówić współpracy. Wojskowych martwiło też to, że na Księżycu odrzut broni palnej mógłby wystrzelić kosmicznego żołnierza na orbitę. Wojsko uznało, że bojowe lasery pojawią się nie prędzej niż za 20 lat, więc zamiast tego inżynierowie zaproponowali kieszonkowe wyrzutnie rakiet, nazywane “pistoletami kiełbasianymi”, strzelające strzałkami pistolety na kartridże gazowe, czy pistolety sprężynowe – bez oporu powietrza, ściśnięta sprężyna miała być w stanie wystrzelić kulę z prędkością 300 m/s. Całość studium, wraz ze wszystkimi wnioskami i rysunkami można znaleźć tutaj: The Meanderings of a Weapon Oriented Mind When Applied in a Vacuum such as on the Moon.
Na szczęście nigdy – na razie – nie zaszła konieczność wyposażania astronautów w takie urządzenia. Wraz z rozwojem technologii satelitarnych, wojskowe bazy na Księżycu przestały zaprzątać głowy generałów. Satelity robiły to samo lepiej i taniej.
Ale nie tylko generałowie stracili zapał do podboju kosmosu. Politycy też. Amerykanie, mimo cięć budżetowych i uziemienia na wiele lat całego swojego programu kosmicznego, przez ponad dekadę pławili się w swoim księżycowym sukcesie. ZSRR, pozbawione celu i przywódcy, skupiło się na dopracowywaniu swoich odziedziczonych po programie księżycowym Sojuzów i budowie stacji kosmicznych, które, choć były wielkimi osiągnięciami inżynierskimi i naukowymi, nie rozpalały niczyjej wyobraźni. Zamiast wielkiej wyprawy – kosmonauci w ciasnej puszce latający w kółko. A lata 80-te niemal uśmierciły załogowe loty na dobre. Z jednej strony katastrofa “Challengera” sprawiła, że wielu ludzi – w tym polityków – zaczęło uważać koszty lotów w kosmos za nieakceptowalne. Z drugiej strony rozpadający się Związek Radziecki nie był już w stanie postawić jakiegokolwiek wyzwania Zachodowi. Skutek? Stracona dekada.
Nic dziwnego, że jeszcze dziś weterani programu Apollo mają pretensje do swoich przełożonych z lat 60-tych i 70-tych. “Jestem rozczarowany tym, co działo się przez ostatnich 50 lat” – powiedział w ubiegłym tygodniu w Białym Domu Buzz Aldrin. “Mieliśmy najlepszą rakietę, Saturna V. Mieliśmy pojazdy kosmiczne. A dziś nie możemy nawet dostać się na orbitę Księżyca”. Ale 89-letni Aldrin ma szansę doczekać powrotu człowieka na Księżyc. Znowu, tak jak w latach 60-tych, dyktowanego głównie ambicją.
W poniedziałek 22 lipca, w stronę Księżyca poleci pierwszy w historii księżycowy lądownik z Indii. Chandrayaan-2 ma usiąść na księżycowej powierzchni w pobliżu południowego bieguna satelity. Jeśli wszystko się powiedzie, Indie staną się 4 krajem, który zdołał tam bezpiecznie wylądować. Przed nimi udało się to tylko USA, ZSRR i Chinom. Dla Chińczyków i Hindusów księżycowe lądowanie jest tym samym, czym było dla Amerykanów i Rosjan 50 lat temu: dowodem na to, że należą do pierwszej ligi, do krajów o największym potencjale naukowym i technicznym. Do klubu chciał się też zapisać Izrael, ale prywatny lądownik Beresheet rozbił się w kwietniu podczas próby lądowania. W ciągu najbliższych 3 lat prób lądowania dokonają jeszcze inżynierowie z Niemiec, Japonii i Korei Płd.
Ale to nie oni i nie ich ambicje mogą mieć największy wpływ na to, co na księżycowej orbicie będzie działo się w najbliższych latach. Najważniejsze może okazać się ego kilku bardzo bogatych ludzi.
Na następnej stronie przeczytacie o tym, co wspólnego ma Trump, Musk i Bezos, oraz jak pieniądze oraz ego mogą pomóc ludzkości wrócić w kosmos
Kosmiczne pieniądze, kosmiczne ego
Pierwszym z nich jest Donald Trump, który, ewidentnie chcąc pozostawić po sobie osiągnięcie na miarę Kennedy’ego, zażądał od NASA wysłania na Księżyc załogi jeszcze w 2024 roku. W tym celu, w ramach tzw. programu Artemida (nazwanego imieniem bliźniaczki Apolla), agencja ma zbudować ogromną rakietę SLS, kapsułę Orion (wspólnie z Europejską Agencją Kosmiczną), lądownik księżycowy (we współpracy z prywatnymi firmami), oraz, wreszcie, stację przesiadkową na księżycowej orbicie, która docelowo ma służyć wyprawom na Marsa i jeszcze dalej. Problemem jest tylko to, że Biały Dom postawił ultimatum, ale nie sypnął groszem. NASA ciągle doprasza się o zwiększenie budżetu. Tymczasem amerykański prezydent w kilka miesięcy po ogłoszeniu powrotu na Księżyc, w swoim niepowtarzalnym stylu prowadzenia polityki przez Twittera ogłosił, że Księżyc jest nudny a NASA powinna się zająć Marsem.
Strasznie bym chciała polecieć na Marsa, zobaczyć, czy tam kiedyś istniało życie. A jeśli istniało, chciałabym się dowiedzieć, jaki kataklizm położył mu kres. Wiem, że z uwagi na ogromną odległość między Ziemią a Marsem nie jest wcale pewne, czy kiedykolwiek wróciłabym na Ziemię, ale wcale mnie to nie przeraża.
Walentina Tierieszkowa, pierwsza kobieta w kosmosie; źr.Tanja Morschhäuser, Wysokie loty tkaczki, „Frankfurter Rundschau”, tłum. „Forum”, 14 sierpnia 2013.
Bardziej konsekwentny jest Elon Musk. Ekscentryczny miliarder buduje prototyp pojazdu, przy którym wszystkie dotychczasowe pojazdy kosmiczne będą wyglądały jak zabawki. Jeśli spełnią się jego deklaracje (a, jak wiadomo, z tym bywa różnie), Starship będzie mógł zabrać w kosmos nawet 100 osób jednocześnie i polecieć w niemal dowolne miejsce w Układzie Słonecznym. Dla porównania, do dziś Ziemię z kosmosu widziało w sumie około 550 osób. Pierwsze elementy pojazdu już podobno powstają, zaczynają się też testy jego pomniejszonego wariantu Starship Hopper. Co najważniejsze, Musk sprzedał już pierwsze bilety: w 2023 roku na pokładzie Starshipa Srebrny Glob ma okrążyć japoński miliarder Yusaku Maezawa, który w podróż chce zabrać ze sobą grupę artystów z całego świata. Pierwszym wymienionym z nazwiska jest reżyser biograficznego “Pierwszego Człowieka”, Damien Chazelle. A Musk odgraża się, że lot Maezawy wcale nie musi być księżycowym debiutem Starshipa.
“To zabrzmi jak wariactwo, ale sądzę, że możemy wylądować na Księżycu za mniej, niż dwa lata” powiedział w wywiadzie dla magazynu Time. “Na pewno przy pomocy pojazdu bezzałogowego możemy być tam za dwa lata, a rok czy dwa lata później wysłać tam załogę. Więc w najgorszym przypadku cztery lata”.
Czyli na długo przed wyznaczonym przez Biały Dom deadlinem “państwowego” lądowania. Chyba że NASA postanowi wejść w spółkę z miliarderem. Co nie wydaje się jednak prawdopodobne, bo agencja nie może tak po prostu skasować wartych miliardy programów: konsekwencje polityczne byłyby dla niej katastrofalne, bo dziś niemal każda śrubka do wykorzystywanych przez nią pojazdów produkowana jest w innym amerykańskim okręgu wyborczym tak, by z obcięcia budżetu i utraty miejsc pracy musieli tłumaczyć się przed wyborcami wszyscy amerykańscy parlamentarzyści.
“Jeśli uznamy, że przekonanie NASA i władz, że jesteśmy w stanie to zrobić miałoby zająć więcej czasu niż po prostu zrobienie tego, to zrobimy to sami. Może być łatwiej wylądować Starshipem na Księżycu, niż przekonać NASA że potrafimy”.
Wyprawa na Księżyc – dlaczego akurat teraz?
Dlaczego nagle teraz, po 50 latach wszyscy ponownie zainteresowali się Księżycem? Jednym z powodów jest to, że technologie potrzebne do lotów na naszego jedynego naturalnego satelitę po prostu dojrzały. Saturn V, przy całej swojej potędze, był niewyobrażalnie nieekonomiczny: każdy jego start puszczał z dymem niemal 1,2 mld dolarów. Dla porównania, budowana przez Muska rakieta Falcon Heavy – fakt, o połowę mniejsza, kosztuje 90 milionów dolarów za start. Miniaturyzacja komputerów, druk 3d, rozwój robotyki i inteligentnych algorytmów, nowe materiały – to wszystko czynniki składające się na to, że dopiero dziś, po 50 latach budowa stałych baz na Księżycu przestaje być mrzonką fantastów czy gorącogłowych generałów. To nie pierwsze wielkie pogranicze otwarte dla ludzkości przez stopniowy postęp technologiczny.
“Postęp w badaniach Księżyca znajduje niesamowicie bliskie odbicie w tym, jak przebiegały badania Antarktyki” mówił Guardianowi David Parker, dyrektor Europejskiej Agencji Kosmicznej ds. eksploracji ludzkiej i zrobotyzowanej. “Na początku stulecia mieliśmy wyścig o to, kto pierwszy stanie na południowym biegunie, a potem nikt tam nie wrócił przez 50 lat. Dopiero potem zaczęliśmy na Antarktydzie budować bazy. Teraz osiągamy ten etap w badaniach Księżyca”.
Tylko czy poza ambicją istnieje dobry powód, żeby wracać? Naukowcy na pewno odpowiedzą “tak!”. Księżyc, pozbawiony atmosfery i życia jest skarbnicą wiedzy o historii Układu Słonecznego. Geolog mógłby spędzić całe zawodowe życie badając tylko jeden krater. Podobnie radioastronomowie widzą w Księżycu prawdziwą Mekkę: odwrócona od Ziemi strona naszego satelity jest najlepszym w Układzie Słonecznym miejscem na budowę radioteleskopów, bo to jedyne miejsce osłonięte przed radiowym hałasem produkowanym przez naszą cywilizację. Inżynierowie planujący misje w dalekie regiony Układu Słonecznego widzą w nim z kolei największy kosmodrom ludzkości. Niska grawitacja pozwala bez trudu wystrzeliwać z jego powierzchni nawet bardzo masywne ładunki, a podziemne lodowce stanowią niemal niewyczerpane źródło paliwa rakietowego. Księżyc mógłby początkowo stać się stacją benzynową, na której uzupełniałyby paliwo misje kierujące się w stronę Marsa czy Wenus. A docelowo czymś na kształt wielkiej stoczni.
Ale na dziś najważniejszym powodem, by wrócić jest ten sam, który w 1962 roku, za legendarnym himalaistą Georgem Mallorym przytoczył John F. Kennedy. “Po co wspinać się na Everest? Bo tam jest”. | CHIP