Lubię gadżety. Począwszy od tych najprostszych jak szekla przypięta do szlufki spodni po latarkę na wypasie, która jest np. na tyle inteligentna, że dostosowuje strumień światła do odległości. Jednak te coraz bardziej inteligentne gadżety są też coraz bardziej wymagające. Na przykład mój Garmin co chwila przypomina, bym się ruszył. Odrywam więc się od klawiatury i robię tych 300 kroków, by na chwilę dał spokój. Przy okazji rozruszam zastane kości, pobudzę krążenie w kończynach dolnych, dołożę cegiełkę do całodziennego bilansu kroków i spalę kilka kalorii.
I wiem, że Garmin ma rację, ale… i tak mam wrażenie, że stoi nade mną z batem niczym poganiacz niewolników. Z jednej strony więc „urządzenie cud”, z drugiej ekonom.
A jednak poddaję się tej elektronicznej presji
Najprostsze opaski mierzące kroki, zgadujące na podstawie wskazań akcelerometru pozycję naszego ciała (ruch, stanie, siedzenie), mierzące puls stawiają na uniwersalny cel jakim jest zmuszenie użytkownika do zrobienia 10 000 kroków dziennie. Przy długości mojego kroku oznacza to przejście ok. 8-9 kilometrów. To całkiem sporo, choć owych 10 tysięcy kroków nie ma żadnego naukowego uzasadnienia. Liczba 10 000 kroków została arbitralnie wymyślona w Japonii. W 1965 roku firma Yamasa zaprojektowała pierwszy na świecie krokomierz do noszenia i nadała mu nazwę Manpo-kei, co znaczy „licznik 10 000 kroków”.
Mój Garmin jest nieco mądrzejszy. Początkowo wymagania miał łagodne. Zaczął od 5000 kroków dziennie. Potem podniósł poprzeczkę do 5500. Kolejnego dnia było to już 6000, a ja upojony powodzeniem (ach, te rekordy) i zachwycony urządzeniem, wychodziłem na kolejne spacery z psem (przeszczęśliwym z tego tytułu). Przy 11 000 kroków uznałem, że taka zabawa przestaje mi się podobać i nie można z dnia na dzień robić coraz więcej kilometrów (choćby dlatego, że doba nie jest z gumy). Zacząłem wędrować krócej, więc zegarek obniżył poprzeczkę. Najwyraźniej uznał, że przeholował.
Jednak trwała między nami cicha rywalizacja. Kiedy więc do zakończenia dnia na wyznaczonym poziomie brakowało mi 500 kroków, chodziłem tuż przed północą w kółko po korytarzu, żeby być górą! Kiedy zrobiłem 2500 kroków (bo tak wyszło) Garmin Insight pisał, że w tym dniu ruszam się mniej niż w typowy piątek. Wyjątkowo frustrująca sytuacja.
Dlaczego? Dlatego, że dałem się wciągnąć w grę. Gra jest tu słowem klucz. Urządzenia takie jak Garmin, łączące się z aplikacją, stosują zdobycze psychologii behawioralnej. Mechanizm grywalizacji (słowo niezbyt ładne, ale dobre oddające idee zjawiska) wykorzystuje fakt, że lubimy wygrywać. Nawet, jeśli przeciwnikiem jest maszyna. A jeśli aplikacja skłania nas do rywalizacji z innymi ludźmi, to jeszcze chętniej uczestniczymy w grze. Robiąc więcej kroków możemy zostać liderami w tygodniowym zestawieniu osób, które zaliczyły 35 tys. kroków. A skoro tyle się udało, to dlaczego nie 45 tys.? Osobiście doszedłem do 90 tys. tygodniowo i coś zrozumiałem. Mianowicie to, że motywowanie do ruchu jest jak najbardziej w porządku. O tym, żeby co godzinę wstać od biurka podczas pracy przy komputerze mówią zresztą nawet przepisy BHP. Ale samo kolekcjonowanie kroków już takie fajne nie jest. Zamiast obsesyjnie maszerować (np. po korytarzu), lepiej poświęcić czas na jakąś inną aktywność (tenis, bieganie, rower, pływanie). Jeśli to zbyt duże wyzwanie, można spacerować, ale warto to robić z głową.
Naukowcy nie są zgodni co do tego, ile kroków jest zbawienne dla naszego organizmu. Każdy jest inny. Kto ma problemy z kolanami czy ścięgnem Achillesa, ten po kilku kilometrach może wylądować u ortopedy. Ale są badania dowodzące, że 6000 do 8000 korków dziennie ma pozytywny wpływ na kondycję serca, zapobiega udarom, a nawet rakowi piersi. Ważne jednak, by były to „dobre kroki”, a nie dreptanie po domu przy okazji porządków. Naukowcy doszli do wniosku, że aby zmusić nasz organizm do delikatnego wysiłku, powinniśmy robić ok. 100 kroków/minutę.
Garmin: z głową i rozsądnie
Ja w każdym razie przestałem „grać w kroki”. Za to dzięki zegarkowi Garmina zacząłem biegać. I tutaj urządzenie okazało się bardzo pomocne. Nie idealne, ale lepsze niż internetowy cud-plan typu: 6 tygodni treningu i biegniesz bez przerwy przez 30 minut. Po pierwsze, zegarek najpierw sprawdził na co mnie stać. Wystarczył mu do tego mój 5-minutowy bieg (szczerze – raczej trucht). Sprawdziwszy możliwości, zegarek dobrał ćwiczenia i ułożył ich harmonogram. Co więcej, choć założyłem, że trening będzie trwał 3 miesiące, to Garmin na bieżąco, tydzień po tygodniu modyfikował plan ćwiczeń. Robił to biorąc pod uwagę zapisywane rezultaty. W efekcie po dwóch miesiącach przebiegłem 10 km w 70 minut. Żadna rewelacja, ale jak dla mnie i tak powód do dumy.
Przy okazji: nie ma nic bardziej wkurzającego niż komunikat „Rusz się!” wyświetlony godzinę po długim biegu albo po zwiedzaniu miasta, podczas którego zrobiło się 20 tys. kroków.
Oczywiście opaski fitness to nie tylko liczenie kroków, ale też pomiar pulsu, monitoring snu, obliczanie zapotrzebowania na kalorie itp. Generalnie dużo mądrych parametrów, które trzeba traktować z rozsądkiem. Takie urządzenia, choć przez miesiące zbierają i analizują nasze dane, nadal są głupie. Nie zaproponują np. zmiany trybu życia. Nie ostrzegą, że licznik kalorii nie do końca musi działać idealnie. Można je też oszukać. Zbytnie ufanie liczbom i wykresom może doprowadzić do tego, że wskazania aplikacji zaczniemy traktować jak wyrocznię i zamiast cieszyć się z życia i kondycji, będziemy się samobiczować. A wyniki badania opublikowanego w Journal of Clinical Sleep Medicine wykazały, że osoby nadmiernie interesujące się wskaźnikami jakości snu, mogą zacząć cierpieć na… bezsenność.
W zdrowym ciele, zdrowy duch
Sportowe gadżety to jedno, ale nie byłbym sobą, gdybym nie korzystał też z takich, które zapewniają rozrywkę. Nieustające wyrzuty czyni mi wspomniane na samym początku Legimi. Wystarczy, że uruchomię aplikację, by przypomniała, że się nie przyłożyłem do czytania. Interfejs tego produktu jest delikatnie mówiąc mało doskonały, a i tak niepozorny wykres, przedstawiający moje umysłowe lenistwo, swoje robi. Legimi przypomina mi więc, że za mało czytam. Za to gdy czytam, Garmin mnie gani, że za mało śpię. Wszystkim nie dogodzisz.
A przecież mam jeszcze telefon, który jakiś czas temu zyskał funkcję o nazwie „Higiena cyfrowa”. Ta zaś zbiera dowody moich cyfrowych zbrodni: za dużo Facebooka, za dużo filmów na YouTubie i oglądania zdjęć na Instagramie. Jedynie z pocztą nie przesadzam, może dlatego, że przychodzą e-maile głównie służbowe.
Można powiedzieć, że takie są czasy, ale można wziąć sobie do serca smartfonowe uwagi i od czasu do czasu oderwać wzrok od ekranu. Po to, by np. pójść na spacer, przy okazji słuchając audiobooka. W ten sposób wilk będzie syty i owca cała. Pamiętajcie, byle z umiarem. | CHIP