Suzuki Ignis to auto na które dobrze jest patrzeć pod odpowiednim kątem
Większość z nas zapewne znalazła się kiedyś w następującej sytuacji: patrzymy na osobę odwróconą do nas tyłem i stwierdzamy, że nie wygląda źle. Szału nie robi, ale też nas nie odstręcza. Następnie osoba ta odwraca się w naszą stronę, widzimy jak wygląda z przodu i nachodzi nas nagła ochota na ucieczkę. Dokładnie tak podziałał na mnie Ignis, tyle że w odwrotną stronę.
Kiedy zobaczyłam przód, doszłam do wniosku, że wygląda całkiem sympatycznie. W miarę opływowe linie, bez żadnych idiotycznych dodatków… Prosto i oszczędnie. Później zobaczyłam profil i tył. Nie wiem kto to projektował, ani czym się kierował, ale powinien zastanowić się nad innym kierunkiem kariery. Samochód wygląda jakby na plecach wyrósł mu kanciasty garb, przez który jego właściciel może nabawić się kompleksów. Jeździłam różnymi samochodami, w tym niezbyt urodziwymi i starymi, ale nigdy nie usłyszałam tylu negatywnych komentarzy na temat wyglądu co przy Ignisie. Wiadomo, to wszystko kwestia gustu, ale opinie osób, które go oglądały, były zaskakująco spójne – jest źle.
Według producenta z Hamamatsu, jedną z zalet ich kompaktowego SUV-a jest „przyciągająca wzrok, odważna stylistyka, która zwraca na siebie uwagę w każdych warunkach”. To samo można powiedzieć o obrzucanej pomidorami Multipli, którą widziałam jakiś czas temu pod blokiem. Też przyciągnęła czyjś wzrok.
To może ja będę tą kwestią gustu, bo Ignis z większości stron mi się podobał. Faktycznie z tyłu wygląda dosyć pokracznie, bo stosunkowo niewielka, ale nadal dość masywna bryła jest osadzona na cieniutkich oponach. Gdyby dać tutaj szersze felgi i szersze opony, Suzuki Ignis wyglądałby o niebo lepiej. No i koniec końców jest to auto na swój sposób oryginalne. Zostało zaprojektowane od początku do końca indywidualnie. To nie jest, dajmy na to Swift postawiony na większych kołach, jak często ma to miejsce u konkurencji.
Na plus trzeba zaliczyć bardzo szeroki wybór dostępnych opcji kolorystycznych. Naprawdę jest w czym wybierać i każdy powinien tu znaleźć coś dla siebie.
Oszczędne, ale funkcjonalne wnętrze
Wsiadając do środka poczujecie, że wyposażono je oszczędnie. Dosłownie, oszczędzano na materiałach, co poskutkował tym, że większość wnętrza została zabudowana chropowatym plastikiem. Moim zdaniem nie można mieć o to pretensji do producenta, w końcu jest to auto, którego cena zaczyna się od 59 500 zł, więc ciężko tutaj wymagać cudów.
Na pochwałę zasługują bardzo wygodne fotele oraz uchwyty na butelki w tylnych drzwiach. Nie czarujmy się – nie jest to piękne wnętrze, ale spełnia swoją rolę. Jak na rozmiary Ignisa, jest dosyć przestronnie, wszystkie podstawowe elementy są na swoim miejscu, a jedyny element, jaki zajeżdża minioną epoką to tylne szyby na korbki. Oczywiście możecie zdecydować się na elektryczną regulację, ale jest ona dostępna wyłącznie przy najwyższej wersji wyposażenia, która kosztuje prawie 80 000 zł.
Zastanawiałem się, czy poruszyć ten wątek przy budowie zewnętrznej, czy wewnętrznej, ale jest to zdecydowanie mocniej odczuwalne w środku. Chodzi o drzwi. Są bardzo cienkie. Efekt jest taki, że jeśli tylko zjedziemy z głównych szlaków komunikacyjnych, może nas zaskoczyć dziwny dźwięk dobiegający ze strony drzwi. To odgłos… piasku. Wystarczy, że asfalt będzie lekko przysypany piaskiem, a w środku usłyszymy odgłos każdego pojedynczego ziarenka uderzającego w karoserię.
Ma to jakiś dziwny, pociągająco surowy klimat, ale można się nieco zdziwić. Ciekawi mnie jak Ignis wypada zimą, czy przez cienkie drzwi nie będzie zwyczajnie zimno. Choć z drugiej strony nawiewy powietrza potrafią bardzo solidnie wtłaczać powietrze. A klimatyzacja, choć tylko manualna, bardzo sprawnie potrafi zmieniać temperaturę nawiewu z zimnej na ciepłą.
Fotele Ignisa są bardzo miękkie, a na bokach wyraźnie czuć potężne ilości gąbki. Można się na nich poczuć jak siedząc na wiekowym, ale bardzo wygodnym meblu. Szczególnie jeśli dodamy do tego obecną funkcję grzania. Wtedy brakuje tylko kominka. No i w końcu jest to mały, ale teoretycznie SUV, więc cały czas siedzimy nieco wyżej nad poziomem asfaltu. Z tyłu jest zaskakująco dużo miejsca, ale musimy pamiętać, że jest to auto czteroosobowe.
A pozostając w kwestii wyposażenia – jest oszczędnie, ale funkcjonalnie. Środek deski rozdzielczej zdobi dotykowy ekran. Nieco przeraziły mnie dotykowe przyciski na jego bokach (m.in. do regulacji głośności), swego czasu fatalnie działało to w praktycznie każdym telefonie komórkowym, ale tu jest naprawdę dobrze.
Menu jest bardzo oszczędne i nie znajdziemy tam wielu funkcji (za to jest nawigacja, do której trzeba niestety dograć mapy), ale działa za to Android Auto. Działa bardzo dobrze i nawet pomimo stosunkowo niskiej jakości ekranu świetnie spełnia swoją funkcję oraz znacznie poszerza funkcjonalność Ignisa. Plus należy się też za ładne wkomponowanie ekranu. Można zrobić mocno obudowany wyświetlacz, który nie przysłania nam świata (ekhm… Toyota).
Do dyspozycji mamy port USB (do działania Android Auto) oraz gniazdo AUX. To dla wielu osób może być bardzo ważna funkcja.
Mały Suzuki Ignis ma zaskakująco pojemny bagażnik
Tym, co nas zszokowało, jest pojemność bagażnika Ignisa. Spodziewałam się, że zmieszczę tam 3 torby z zakupami, a jeśli złożę siedzenia, dorzucę do tego 2 walizki i na tym sprawa się zakończy. Okazuje się, że japoński producent sprytnie zaprojektował wnętrze auta, wyposażając je w przesuwane, składane tylne fotele. Jeśli odsuniemy je maksymalnie do przodu i złożymy, uzyskujemy nawet 514 litrów pojemności!
Nie wiem jak im to pasuje do konceptu ultra kompaktowego miejskiego SUV-a, ale fakt jest faktem – jeśli zajdzie taka potrzeba, Ignis pozwoli na przewiezienie sporej liczby bagaży.
Niska masa oznacza solidne przyśpieszenie
Przejdźmy do tego, jak się Ignisem jeździ. Pierwszą rzeczą, która zwróci uwagę użytkownika, jest zawieszenie. Jest bardzo lekkie, więc przy szybkiej jeździe i nierównej nawierzchni, będziecie podskakiwać tak mocno, że wasze tyłki będą odrywać się od siedzeń. Przy wolnej jeździe po dziurawym asfalcie będzie bujało Wami tak, jakbyście siedzieli w ciągniku. Pojechałam na ulicę Kinetyczną w Warszawie bo wiedziałam, że jest dziurawa jak ser szwajcarski i jadąc nią przypomniały mi się czasy, kiedy dziadek zabierał mnie legendarnym już Ursusem C330, zwanym też „trzydziestką” na pastwisko krów. Człowiek czuł się wtedy, jakby tańczył węża – biodra w jedną stronę, tułów w drugą, a głowa faluje przy każdej nierówności. To bardzo miłe wspomnienia, ale nie tego spodziewałabym się po, jakby nie patrzeć, nowym aucie. Nie martwcie się jednak na zapas, jeśli jeździcie przepisowo, po w miarę przyzwoitej jakości nawierzchni, nie odczujecie tego bujania. A w terenie, cóż… w terenie nigdy nie może być zbyt lekko.
Na pochwałę zasługuje na pewno przyspieszenie. Nie mam tutaj na myśli przyspieszenia 0-100 km/h, a raczej 0-50/70 km/h bo ten zakres jest zdecydowanie ważniejszy przy aucie przeznaczonym przede wszystkim do jazdy po mieście. Nie mierzyliśmy tego z co do dziesiątych części sekundy, ale zapewniam, że Ignis potrafi pozytywnie zaskoczyć. Silnik o pojemności 1.2 litra i mocy 83 KM sprawia, że autko przyspiesza zgrabnie i dynamicznie, a przy swoich rozmiarach i niskiej masie, pozwala na bardzo płynną jazdę nawet przy dużym natężeniu ruchu. Jeżeli utknęliście na zatłoczonej dwupasmówce, rozmiar i przyspieszenie Ignisa pozwolą Wam na bardzo płynne przeskakiwanie między pasami ruchu i zaoszczędzą trochę czasu i nerwów.
W trasie może nieco przeszkadzać niska masa auta. Przy autostradowych 140 km/h można poczuć się trochę niepewnie i o komfortowej jeździe możemy mówić do 120 km/h.
Przyspieszenie to nie jedyna zaleta Ignisa. Podczas tych kilku dni, które z nim spędziłam, wielokrotnie miałam ochotę dowiedzieć się, kto odpowiada za jego promień skrętu, a następnie wysłać tym ludziom kwiaty, czekoladki i wino! 4,7m proszę Państwa! Zawraca prawie w miejscu, parkuje jak marzenie (mamy do dyspozycji kamerę cofania) i nawet najwęższe uliczki nie potrafiły zmienić mojego zdania na temat jego zwrotności. Jest to moim zdaniem najlepsza rzecz w tym aucie, zostawiająca całą resztę daleko w tyle.
Nie jestem w stanie wypowiedzieć się na temat manualnej w skrzyni biegów w Ignisie, ale automat zdecydowanie zasługuje na pochwałę. Auto jest wyposażone w bezstopniową skrzynię CVT, która pracuje bardzo płynnie i pozwala na szybkie przełączanie się na bieg wsteczny i odwrotnie co jest bardzo istotne w miejskich warunkach. Niestety, jeżeli chcecie mieć to auto w automacie z napędem na 4 koła, nie będzie Wam to dane. Jest on dostępny tylko przy napędzie na jedną oś.
Suzuki Ignis nie nadwyręży budżetu spalaniem
Biorąc pod uwagę pojemność silnika, system mild hybrid oraz wagę auta, byłam przekonana, że spalanie będzie wręcz śmiesznie niskie. Producent zapewnia, że w cyklu mieszanym Ignis spala 5,5-5,6 l/100km.
W praktyce jest niewiele więcej, bo po przejechaniu ponad 630 km w trybie mieszanym średnie spalanie zatrzymało się na 6,1l. Porównując niewielki rozjazd między zapewnieniami producenta a rzeczywistością przy jeździe szybkiej, obstawiam spalanie w granicach 5,5-6,0 l/100 km dla średnich prędkości. I tak czeka nas częste tankowanie, ale nie z powodu spalania, a pojemności zbiornika paliwa. To tylko 32 litry.
Suzuki Ignis to auto, które się kocha, nienawidzi, albo… kocha się przez łzy
Suzuki Ignis to auto, które pozostawiło mnie z bardzo sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony brzydkie do tego stopnia, że patrząc na tył zdarzało mi się mrużyć oczy. Niewygłuszone do tego stopnia, że mokry piasek odbijający się od blach stwarzał dźwięk, jakby ktoś strzelał do mnie z pistoletu na kapiszony, a z drugiej dynamiczny, zwrotny jak cholera i mieszczący się dosłownie wszędzie.
Jeżeli szukacie miejskiego, niedrogiego auta, warto Ignisa obejrzeć i się nim przejechać. O ile jesteście w stanie przejść do porządku dziennego nad jego estetyką. Jeżeli należycie do tej grupy konsumentów, którym auto się spodoba, a potrzebujecie czegoś sprytnego do jazdy po mieście, wtedy zdecydowanie rozważcie jego zakup.