Obecnie Moskwa, a dawniej Sława, czyli dawny radziecki krążownik rakietowy na papierze
Ten krążownik nie bez powodu został nazwany z wykorzystaniem nazwy miasta stołecznego Rosji. To poniekąd niebywałe odznaczenie, z którym zwykle idą poniekąd “obowiązki” w myśl reprezentowania kraju w możliwie najlepszym stylu. Jego strata, bo ewakuacja całej prawie 500-osobowej załogi, to zdecydowanie jasny znak, że Rosja postawiła na Moskwie krzyżyk, to jednoznaczna wiadomość posłana w świat, która tylko akcentuje wyśmiewane wręcz problemy Rosji w starciu z uzbrojonymi Ukraińcami.
Dawniej jednak krążownik dzierżył mniej ważne imię, bo nie Moskwa, a Sława i pod tą nazwą pływał najpierw na służbie ZSRR (od 1982 do 1991 roku), a następnie w marynarce rosyjskiej (1991-1995), aby w 1995 roku doczekać się nowego miana – Moskwa. Żeby poznać jego szczegóły, musimy tak naprawdę cofnąć się do lat 70. ubiegłego wieku, bo właśnie w 1976 roku postawiono stępkę pod ten krążownik, a w 1979 roku go zwodowano.
Czytaj też: Brytyjskie systemy przeciwlotnicze w Ukrainie. Opisujemy Starstreak i Martlet
Historycznie był to wyjątkowy, bo pierwszy prototypowy krążownik rakietowy projektu 1164 (Atłant), który dał życie dwóm innym okrętom – Wariag i Marszał Ustinow, bo finalnie planowany okręt Ukraina nie został ukończony i obecnie jego elementy znajdują się w stoczni w Mikołajowie. Każdy z tych krążowników powstał po to, aby wrogowie najpierw ZSRR, a następnie Rosji ciągle żyli w niepewności co do losu swoich lotniskowców. Dzieła projektu 1164 miały za zadanie zwalczać zwłaszcza amerykańskie lotniskowce z wykorzystaniem swoich ciężkich pocisków przeciwokrętowych, a także do ochrony sojuszniczej floty przed zagrożeniami z powietrza, dzięki nowym pociskom dalekiego zasięgu.
Rzeczywiście trzeba przyznać, że jeśli Rosjanie braliby udział w konkursie upychania możliwie największej liczby uzbrojenia na pokład okrętów, to te projektu 1164 byłyby w ścisłej czołówce. Te krążowniki o długości 186 metrów i szerokości 20,8 metra, których wyporność po pełnym załadowaniu wynosi 11300 ton, pływają z użyciem dwóch śrub w układzie COGOG z naprawdę potężnym arsenałem. Ten obejmuje:
- 8 podwójnych wyrzutni pocisków przeciwokrętowych P-1000 Wulkan z 16 pociskami po 4 z każdej burty
- 8 wyrzutni pocisków przeciwlotniczych S-300F Fort z 64 pociskami
- 2 dwu prowadnicowe wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych Osa-MA z 40 pociskami
- 2 działa 130 mm
- 6 działek przeciwlotniczych 30 mm AK-630M
- 10 wyrzutni torped 533 mm
- 2 dwunasto prowadnicowe wyrzutnie rakietowych bg RBU-6000
Zapewne kojarzycie część z tego uzbrojenia, z czego najbardziej z pewnością pociski P-1000 Wulkan i S-300F Fort. Nic w tym dziwnego, bo te pierwsze są nazywane niszczycielami lotniskowców, dzięki rozwijaniu prędkości 935 m/s za sprawą swojego silnika turboodrzutowego i lataniu z nawet 1000-kilogramową głowicą penetrującą lub 500-kilogramową konwencjonalną, a alternatywnie nawet 350-kT głowicą nuklearną. Te pociski mogą uderzać w okręty oddalone o nawet 550-700 kilometrów, nakierowując się na niego z wykorzystaniem najpierw autopilota, a następnie systemu radarowego. To właśnie ze względu na te pociski krążowniki Moskwa określa się niszczycielami lotniskowców.
Jak jednak zapewne wiecie, wystawianie niszczyciela lotniskowców przeciwko Ukrainie, to równie dobry pomysł, jak np. atakowanie wspieranego przez NATO państwa. Dlatego na Morzu Czarnym i w okolicy wybrzeża Ukrainy krążownik Moskwa miał nie tyle zajmować się niszczeniem okrętów, których Ukraina nie ma, ile zapewniać rosyjskim siłom dodatkową ochronę przeciwlotniczą z wykorzystaniem pocisków S-300F Fort. To właśnie tłumaczy obecność Moskwy na Morzu Czarnym.
Te pociski teoretycznie mogą zwalczać nawet taktyczne pociski balistyczne i w najbardziej imponującej wersji (48N6E2) ważą 180 kg, zwalczają cele w zasięgu do 200 km i na pułapie od 10 do 27000 metrów, rozwijając przy tym prędkości do 2200 m/s. W liczbie 64 sztuk są więc, a raczej były już, częścią obrony przeciwlotniczej Rosji na Morzu Czarnym, ale… co do tego można mieć wątpliwości. Dlaczego? Bo Rosja, jak to Rosja – więcej do tej pory mówiła i groziła, niż rzeczywiście działała (przynajmniej przeciwko ukraińskim oddziałom, bo z ludnością cywilną “radzi” sobie w barbarzyński sposób).
Czy rosyjski krążownik Moskwa był potężny? Siła ognia, to nie wszystko
Trwająca wojna wskazuje nam bezpośrednio to, jak ogromną wagę odgrywają informacje, do których Ukraina ma szeroki dostęp za sprawą zarówno zaawansowanych dronów, jak i usług krajów NATO. Bez informacji na temat ruchów rosyjskich kolumn nie można byłoby przygotować zasadzki, bez danych co do pozycji wrogów jakakolwiek defensywa i ofensywa byłyby znacznie spowolnione, a kiedy w grę wchodzą rakiety, to… sprawa ma się jeszcze inaczej. Nie są to oddziały, które mogą reagować na dynamicznie zmieniającą się sytuację na polu bitwy, a broń, której wystrzelenie wymaga jasno określonego celu. Tego trzeba odpowiednio wcześniej wykryć, namierzyć i podać te kluczowe dane “dalej”, czyli do systemu pokładowego okrętu.
Czytaj też: Ukraińskie pociski Neptun pod lupą. To one zniszczyły klejnot rosyjskiej floty
Dlatego właśnie tak ważną rolę odgrywają radary, czujniki oraz zaawansowane komputery, bo bez nich pociski są w ogólnym rozrachunku do pewnego stopnia… bezużyteczne w rzeczywistych działaniach bojowych. Tak się składa, że krążownik Moskwa przez te kilka dekad doczekał się remontu tylko w 1990 roku, który mimo trwania nie 8 miesięcy, a całych 8 lat, nie przekonał marynarkę do zainwestowania (przynajmniej oficjalnie) w nowsze systemy lokalizacyjne i naprowadzania.
Przez to właśnie wspomniane pociski P-1000 Wulkan nigdy nie trafią celu oddalonego na te ponad 550 km z racji braku odpowiedniego systemu dalekiego rozpoznania. Te informacje teoretycznie zapewniłyby krążownikowi Moskwa samoloty lub inne okręty, ale również musiałyby znaleźć się blisko wrogich okrętów, aby móc cokolwiek zdziałać. Tak się składa, że podobny problem Moskwa ma też po stronie swojego systemu przeciwlotniczego, który jest kluczowy dla ochrony tak wielkiego kawałka stali.
Mimo tego, że krążownik posiada wspomniane 36 rakiet systemu OSA-M, 6 armat wielolufowych kalibru AK-630 i przede wszystkim 64 rakiety Fort S-300F, to w ich efektywnym wykorzystaniu przeszkadza mały szczegół – przestarzały i nieefektywny system wykrywania. Jak punktuje dawny raport Defence24, wstępne wykrywanie na tym krążowniku zabezpieczają dwa przestarzałe radary dalekiego zasięgu Woschod (na maszcie rufowym) i Fregat-M (na najwyższym maszcie dziobowym).
Są to mocne radary, ale archaiczne i o nieefektywnym sposobie wykrywania wysokości obiektu oraz bez nowoczesnych systemów przeciwzakłóceniowych. Te dwa radary mają wskazać dane do kilku radiolokacyjnych systemów kierowania systemami uzbrojenia. Radar na rufie oficjalnie jest w stanie śledzić łącznie 12 celów i naprowadzać na nie jednocześnie 6 rakiet, przy tempie strzelania co 3 sekundy, ale nie może samodzielnie i efektywnie wykrywać obiektów powietrznych.
Czytaj też: Rosyjskie Terminatory jadą do Ukrainy. Co potrafią te BMPT, czyli pojazdy wsparcia czołgów?
Finalnie jednak, nawet jeśli przestarzałym najpewniej systemom na pokładzie krążownika Moskwa uda się wykryć odpowiednio szybko pocisk, to wrogie nowoczesne pociski “sea-skimmer” najpewniej przedrą się przez wszystkie warstwy obrony przeciwlotniczej. To najpewniej miało miejsce właśnie w przypadku ukraińskich Neptunów, lecących na wysokości do 10 metrów, dzięki czemu udało im się ominąć te systemy. Pozostaje jednak ciągle zagadka samego ataku Ukrainy na rosyjski krążownik Moskwa, a mianowicie to, dlaczego miał miejsce dopiero teraz. 15 kwietnia dowiedzieliśmy się od rosyjskiej agencji, że uległ zatopieniu podczas holowania w bezpieczne miejsce.