Pocisk jądrowy do wyrzutni, czyli M388 Davy Crockett. To jedna z najmniejszych broni jądrowych w historii
Obecnie broń jądrowa przyjmuje postać przede wszystkim pocisków balistycznych odpalanych z naziemnych silosów, bombowców strategicznych i okrętów podwodnych. Szaleństwem wydaje się więc tworzenie wersji z myślą o jej polowym użyciu, ale podczas zimnej wojny i tak Stany Zjednoczone postanowiły zrealizować swój projekt M388 Davy Crockett. Ten taktyczny pocisk jądrowy z myślą o wyrzutniach bezodrzutowych obsługiwanych przez trzyosobową grupę żołnierzy zaczął powstawać w 1958 roku po znacznym rozwoju i miniaturyzacji broni atomowej, który miał miejsce po zrzuceniu Little Boya i Fat Mana na Japonię.
Czytaj też: Koniec historii samolotu Iskra. To na nim szkolono polskich pilotów przez dekady
Pierwotny plan obejmował stworzenie 6247 niekierowanych pocisków M388 Davy Crockett, ale finalnie powstało tylko 2100 z nich, które trafiły na uzbrojenie Armii USA w latach 1961-1971, aż zostały naturalnie wycofane. Koszt programu w latach 1958-1963 wynosił 20 mln dolarów, czyli ekwiwalent dzisiejszych ponad 177 mln.
Same 34-kilogramowe pociski o długości 79 cm i średnicy 28 cm składały się z głowicy nuklearnej W54 Mod 2 o wadze 23,1 kg, której wydajność sięgała 20 ton trotylu. Co ciekawe, pocisk przy swojej podstawie miał podkalibrowy tytanowy trzpień umieszczony w lufie działa w celu wystrzelenia, bo nie mógł być poddawany zbyt dużym przyspieszeniom. Wyglądało to tak, że w momencie wystrzału pusty i wypełniony gazem tłok był wydmuchiwany z rury, a samo ciśnienie łamało kołki, które łączyły tłok z pociskiem nuklearnym, odrywając go po kilku metrach lotu. Tłok uderzał w ziemię kilkaset metrów przed bronią, podczas gdy pocisk kontynuował lot do celu.
Podczas niego o stabilność pocisków dbały cztery płetwy, a system kontroli obejmował przełącznik “bezpieczny/uzbrojony”, przełącznik wysokości wybuchu, którego można było ustawić na 61 i 1200 cm oraz pokrętło pozwalające na opóźnienie wybuchu od 1 do 50 sekundy począwszy od momentu wystrzału. Żołnierze mogli też dostosowywać moc przed wystrzałem, wybierając 10- lub 20-tonową siłę eksplozji.
W tym pierwszym przypadku pocisk po eksplozji zabijał natychmiast w promieniu 150 metrów z racji generowania śmiertelnej dawki promieniowania (ponad 10000 remów) i doprowadzać do szybkiej śmierci ludzi w promieniu 400 metrów. Na eksplozji jednak skutki ostrzału się nie kończyły i świetnie wyjaśnia to jedno przeznaczenie tych pocisków.
Obejmowało ono sformowanie specjalnych Atomowych Grup Bojowych i rozmieszczenie ich co kilka kilometrów wzdłuż granicy między Niemcami Zachodnimi a Układem Warszawskim na wypadek ataku tego drugiego. Ciężko o drugie równie skuteczne zatrzymanie nacierających wojsk, bo w tym scenariuszu żołnierze mieli za zadanie zniszczyć pierwszą falę oddziałów, a następnie skazić teren tak, by poziom promieniowania na co najmniej 48 godzin uniemożliwił jego zajęcie przez wroga. To z kolei zapewniłoby NATO odpowiednio dużo czasu na mobilizację sił.
Warto tym samym poświęcić kilka chwil na to, jak M388 David Crockett miały w ogóle być wystrzeliwane. Otóż gwarantowały to dwie wyrzutnie – starsza M28 (120 mm) oraz nowsza M29 (155 mm) o zasięgu odpowiednio 2 i 4 km, czyli na tyle skromnym, że aż ciężko wyobrazić sobie 5-osobową załogę szaleńców, którzy chcieliby z nich strzelać. Jednak wojsko zapewniało, że te pociski nie zagrażają obsłudze zarówno podczas przygotowywania, jak i samego wystrzału. Za marne pocieszenie należało uznać fakt, że 5- lub 8,5-kg ładunek miotający był odpalany zdalnie, bo z wykorzystaniem detonatora oddalonego o 22 metry.
Broń jądrowa w rękach oddziałów – co mogłoby pójść nie tak?
Samą koncepcję znają zapewne wszyscy – od kinomaniaków, po graczy i na molach książkowych kończąc. Osobiście koncepcja “atomówek na froncie” najbardziej zapadła mi w pamięci za sprawą serii gier wideo Fallout. W nich można było strzelać miniaturowymi atomówkami we wszelkie paskudztwa, panoszące się po świecie zniszczonym wojną jądrową to z tak zwanych “Grubasów” inspirowanych wyrzutniami M28, M29 i tytułowym pociskiem.
Czytaj też: Nowy południowokoreański dron stealth uderzy w obronę przeciwlotniczą Korei Północnej
Wspominam o tym nie bez powodu, a po to, aby podkreślić sporą rolę tego pocisku w popkulturze, która jak nic innego, utrwala pamięć o przeszłości. W tym jednak przypadku pozostaje mieć tylko nadzieję, że projekty typu M388 Davy Crockett nigdy nie powrócą. Sam fakt oddania w ręce żołnierzy atomówek, które całkowicie odmieniają sytuację na polach bitew i zmuszają do realizowania zupełnie nowych strategii, to coś na wskroś niepokojącego.
W ręce oddziałów trafiłyby bowiem bronie o niespotykanej do tej pory sile rażenia i konsekwencjach. Takie coś wpłynęłoby bezpośrednio na priorytety prowadzenia wojny, bo m.in. skupiałoby uwagę wrogich jednostek na neutralizowaniu i przechwytywaniu “atomówek wroga”, co samo w sobie jest zagrożeniem. Pociski jądrowe mogłyby bowiem nie tylko wybuchać tam, gdzie nie powinny, ale też samo oddanie ich w ręce żołnierzy rodziłoby ryzyko przejęcia ich przez wroga.
Czytaj też: Nowy turecki pocisk przeciwlotniczy w akcji. SIPER będzie niczym antybalistyczną podstawą państwa
Z drugiej jednak strony potencjał strategiczny takiej broni pozwoliłby realizować spektakularne strategię. Z pociskami jądrowymi praktycznie każdy oddział byłby w stanie zupełnie odmienić tok bitew i wojen. Jedna atomówka mogłaby zniszczyć całe bazy wroga (jeśli nie bezpośrednio, to poprzez impuls elektromagnetyczny, który zniszczyłby całą elektronikę w okolicy), odciąć część terenu od jakichkolwiek działań przez utrzymujące się promieniowanie jądrowe i oczywiście całkowicie zniszczyć oddziały.
Dziś ta wizja “atomówek na froncie” jest oczywiście zupełnie abstrakcyjna, bo byłaby po prostu zapalnikiem do nuklearnej zagłady. Rodziłaby też ogromne wątpliwości co do tego, kiedy można byłoby je wykorzystywać bez narażania ludności… tyle że to przecież bomba atomowa. Nawet jej miniaturowy wariant generuje w środowisku niewyobrażalne zmiany.