To historyczny moment. Apple jest już bogatszy nie tylko od wielu krajów na świecie, ale jest również wart więcej od całego Alphabetu, Amazonu i Mety razem wziętych. Tak przynajmniej wynika z ostatnich notowań giełdowych i raportu Global 500. Wycena Apple’a według środowych notowań wynosiła 2,306 bln dol. Raport mówi zaś, iż obecna wartość firmy zarządzanej przez Tima Cooka to 355,1 mld dol. Trudno się dziwić tym absurdalnie wysokim wycenom, bo Apple – jako bodajże jedyna firma w całym świecie elektroniki – przechodzi przez kryzys bez większych perturbacji. Podczas gdy udziały wszystkich konkurentów w rynku smartfonów czy komputerów osobistych spadają, Apple rośnie. Do tego po latach opierania swoich zysków na iPhonie firma w końcu wyhodowała drugą biznesową nogę, na której może stabilnie stanąć – usługi.
Tym jednak, co dziwi najbardziej, nie jest fakt, że Apple jest firmą o tak ogromnej wartości. Dziwi fakt, że jeszcze żaden urząd antymonopolowy nie uwziął się na niego na tyle, by podzielić tę firmę na mniejsze kawałki, jak zrobiono z Google’em czy Facebookiem. Nie słychać też, by na Giganta z Cupertino spływały drakońskie kary, a jeśli już jakaś się pojawi, to jej wysokość jest komicznie wręcz niska. Tak było chociażby w przypadku postępowania antymonopolowego we Francji – w 2020 r. Apple’owi zasądzono karę w wysokości 1,1 mld euro. Za rzekome ustawianie cen akcesoriów w swoich sklepach. Na początku ubiegłego miesiąca zapadł jednak finalny wyrok, według którego kara została pomniejszona do raptem 371,6 mln euro.
Czy Apple to monopol? Nie, ale tak.
Po ogłoszeniu rekordowej wyceny w sieci rozgorzały dyskusje odnośnie tego, czy Apple jest, czy też nie jest monopolistą. To spór, w którym… obydwie strony mają rację. Z prawnego punktu widzenia Apple niestety monopolistą nie jest. I właśnie dlatego przez tyle lat żadna instytucja nie nakazała podziału firmy, bo de facto żadne z jej działań nie nosi znamion obiektywnego monopolu. Nie chcesz iPhone’a, to nie kupujesz iPhone’a. Są setki innych modeli do wyboru. Nie chcesz Maca, to nie kupujesz Maca. Nie chcesz Apple Music, to nie korzystasz z Apple Music, proste. Apple’a trudno nazwać monopolistą w obiektywnym tego słowa znaczeniu, bo Apple nikogo nie zmusza batogiem do korzystania ze swoich usług i produktów, ani też jego udziały w żadnym z sektorów nie są nieproporcjonalnie wysokie.
Mimo ustawicznie rosnącej sprzedaży, iPhone nadal sprzedaje się słabiej niż smartfony Samsunga. Mac nie ma nawet 20 proc. światowych udziałów w rynku komputerów osobistych. Tak naprawdę jedynymi produktami Apple’a, których sprzedaż jest nieproporcjonalnie wysoka do reszty branży, są słuchawki AirPods oraz Apple Watch, który dawno już „łyknął” sprzedażowo nie tylko cały rynek smartwatchy, ale cały rynek zegarków. Tylko że nadal nie jest to produkt o pozycji tak dominującej, jak np. Mapy Google’a czy YouTube.
Brak obiektywnego monopolu w którejś z dziedzin nie oznacza jednak, że nie powinniśmy Apple’a traktować jako monopolisty. O ile bowiem działanie firmy wymyka się urzędom antymonopolowym i nie jest monopolem de iure, tak nie trzeba daleko szukać, by znaleźć wiele nieczystych zagrywek, które de facto czynią z Giganta z Cupertino monopolistę.
Apple gra nieczysto na każdym polu.
Weźmy przykład pierwszy z brzegu, który w tym roku wybrzmiewa głośniej niż kiedykolwiek wcześniej: iMessage. Komunikator Apple’a to bodajże najważniejszy z kluczy do „złotej klatki”, w której ten zamyka swoich użytkowników. Jeśli nie masz iPhone’a, nie możesz się komunikować z rodziną czy znajomymi poprzez najpowszechniej używany na smartfonach Apple’a komunikator. W Polsce nie odczuwamy tego zanadto, gdyż u nas prym wiodą Messenger i WhatsApp, ale np. w Stanach Zjednoczonych udziały iMessage są miażdżąco wysokie. Nic dziwnego, że reszta konkurentów – z Google’em na czele – naciska na firmę, by ta zaimplementowała standard RCS, który umożliwiłby zastosowanie jednakowych funkcji w komunikatorze Apple’a i innych popularnych aplikacjach. Tim Cook otwarcie jednak mówi, że nie ma takich planów. Chcesz rozmawiać z bliskimi, kup iPhone’a.
Kolejnym przykładem nieczystych zagrań, który ostatnio bardzo głośno wybrzmiewa, jest narastający konflikt na linii Apple Music – Spotify. W 2019 r. Szwedzi złożyli pozew do Komisji Europejskiej w sprawie drakońskiej prowizji, jaką Apple pobiera od mikrotransakcji i abonamentów sprzedawanych przez App Store, co wymusiło na usłudze podniesienie ceny abonamentu. Teraz temat powraca jak bumerang – aplikacja Spotify została ostatnio zablokowana na skutek próby sprzedaży audiobooków poza App Storem, co jest w cupertyńskim świecie praktyką absolutnie zakazaną. Nie sposób też przemilczeć agresywnej wyceny pakietu usług Apple One, w ramach którego użytkownicy dostają dostęp do Apple Music. Choć ostatnio ceny wzrosły, tak przez pierwsze dwa lata cały pakiet Apple One (Apple Music, iCloud, Apple TV+, Apple Arcade) kosztował niemal tyle samo, co podstawowy abonament w Spotify. Do tego Apple Music oferuje dźwięk w jakości lossless zupełnie za darmo, co wsadziło kij w szprychy firmie Daniela Eka, która musiała wstrzymać swoje plany udostępnienia takich plików za dodatkową opłatą.
Bodajże najgłośniejszym sporem, jaki toczy się przeciwko Apple’owi, jest trwająca od kilku lat batalia z Epic Games – twórcy Fortnite’a zdecydowali się opuścić platformę z nadgryzionym jabłkiem, by nie płacić wspomnianej wyżej prowizji w App Store. Spór teoretycznie się zakończył; sąd orzekł, że Apple nie jest monopolistą, ale nakazał też umożliwienie sprzedaży dodatków w aplikacjach poza App Storem. Jako że werdykt jest niesatysfakcjonujący dla obydwu stron, to obydwie strony złożyły od niego apelacje, które są aktualnie rozpatrywane.
Przykłady tego typu postępowań można mnożyć i mnożyć. Weźmy choćby usługi strumieniowania gier – jak Xbox GamePass czy Google Stadia – które nadal nie mają natywnych aplikacji na iOS czy iPadOS. Apple kontroluje gigantyczny rynek oprogramowania i usług dostępnych na najpopularniejszą serię smartfonów świata, której – cóż za niespodzianka – jest właścicielem. I nawet jeśli nie dyktuje cen bezpośrednio, to sam fakt konieczności płacenia wysokiego haraczu przez deweloperów i możliwość instalacji aplikacji wyłącznie przez App Store jest przejawem praktyk monopolistycznych.
I choć trudno nazwać „monopolem” programy takie jak Final Cut czy Logic Pro, to tutaj również można Apple’owi zarzucić sztuczne zamykanie użytkowników w kleszczach swoich platform. Obydwa programy są oferowane w cenie dalece niższej od liczącej się konkurencji, co stanowi idealny haczyk do zakupu. Jednak o ile FCP czy Logic nie są drogie, ani nie są dostępne w abonamencie, tak działają wyłącznie na urządzeniach Apple’a i są też opracowane w taki sposób, aby dawać przewagę w wybranych aspektach, których profesjonaliści nie znajdą nigdzie indziej – np. w edycji plików ProRes (standard opracowany przez Apple’a) czy masteringu spatial audio na potrzeby Apple Music (należącego do Apple’a). Niektórzy żartują nawet, że w świecie Apple’a nie płaci się abonamentu na usługi, bo abonamentem są komputery Mac. Jeśli chcemy korzystać z oprogramowania Apple’a, jesteśmy skazani na zakup komputera od Apple’a. A co jeśli Apple wypuści komputery, które są obiektywnie fatalne, jak MacBooki z lat 2016-2018? No cóż, przecież zawsze można kupić komputer innego producenta i pracować na innym oprogramowaniu. Gigant z Cupertino do niczego nie zmusza. Co najwyżej robi wszystko, by taka przesiadka była adekwatnie bolesna.
Kryzys się Apple’a nie ima. Podobnie jak postępowania antymonopolowe.
Niestety ten wywód nie ma żadnej światłej konkluzji, bo też nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić. Apple zdaje się być gigantem nie do ruszenia. Można co najwyżej cieszyć się z małych zwycięstw, jak choćby ostatni wymóg stosowania USB-C, który ukróci choć jedną z praktyk firmy Tima Cooka, czyli zamykanie użytkowników w objęciach akcesoriów z portem Lightning. Trzeba też mieć nadzieję, że utrzyma się wyrok w sprawie Epic vs Apple, bo może być to pierwszy krok ku większej otwartości iOS-a i przełamania monopolu App Store.
Jedyne, co w tym krajobrazie pociesza, to fakt, że Apple spośród wszystkich big-techowych korpo zdaje się mieć najmniej złowieszcze zakusy. Tim Cook nie chce ustawiać wyborów (jak Facebook), obalać rządów (jak Twitter) czy rządzić umysłami (jak Google). Tim Cook i jego firma chcą po prostu zarabiać. Kiedyś jednak przyjdzie moment, w którym dalsze wzrosty tego olbrzyma przestaną być możliwe bez uciekania się do nieczystych zagrywek. Obawiam się jednak, że jeśli do tego czasu regulatorom nie uda się zapanować nad jego zakusami, w przyszłości może być na to za późno.