Twitter w Polsce obchodzi mało kogo. A przynajmniej do takiego wniosku można dojść patrząc na liczbę aktywnych użytkowników, która nawet globalnie nie powala, a co dopiero w tak niewielkim kraju jak nasz. Niemniej jednak pomimo relatywnie niewielkiej bazy użytkowników to właśnie Twitter jest platformą o największej „sile rażenia”. To właśnie tam wypowiadają się prominentni biznesmani, politycy i artyści. To wpisy z Twittera, a nie z Facebooka czy TikToka, są publikowane w telewizjach informacyjnych i cytowane w felietonach. To nie Instagram jest miejscem, gdzie w internetowych dyskusjach ścierają się ze sobą tytani, a właśnie Twitter.
Wybaczcie ten przydługi wstęp, ale jest on konieczny by zrozumieć, jaką siłę oddziaływania ma to niepozorne medium, które od kilku dni jest w rękach człowieka o dość, ahem, specyficznym światopoglądzie i którego być albo nie być zależy dziś nie tylko od Muska, ale też od twitterowych akcjonariuszy, którzy po przejęciu platformy przez szefa Tesli oczekują przede wszystkim jednego: zarobku.
Czytaj też: Elon Musk straszy zagładą Ziemi, ale szóste masowe wymieranie na naszej planecie mu nie przeszkadza
Twitter nie zarabia. Elon Musk ma plan, jak to zmienić.
Nowy właściciel ma przed sobą istne mission impossible. Musi przekuć zadłużoną na 13 mld dolarów platformę w może nie dochodowy, ale przynajmniej nie stratny biznes. Mówiąc szczerze, Musk chyba sam nie zdawał sobie sprawy, w jak głębokie bagno wdepnął tą transakcją (a może i zdawał sobie sprawę, dlatego tak usilnie próbował się z transakcji wycofać). Presja na nowego właściciela jest ogromna, a Twitter ma zatrważającą liczbę trupów w szafie do pochowania – począwszy od ruskich trolli i botów, aż po kontrowersyjne praktyki moderacyjne.
W tym krajobrazie wiadomo było, że pierwszym, co czeka Muska, będą wielkie porządki i wielkie zmiany, jeśli platforma ma się stać jakkolwiek rentowna. Elon nie czekał. W pierwszej kolejności nakazał programistom przejrzeć kod źródłowy świętej bitowej pamięci Vine’a (zapewne po to, by z czasem zaimplementować video a’la TikTok na Twitterze), a potem wlał wodę do patelni z gorącym olejem ogłaszając płatną weryfikację kont i abonament w cenie 8 dol. miesięcznie. I jak można się było spodziewać, olej trysnął wszędzie dookoła, a poparzeni nie szczędzą gorzkich słów.
Gwoli przypomnienia, wizja Elona Muska na płatnego Twittera obejmuje subskrypcję w cenie 8 dol. (cena będzie dopasowana regionalnie), w ramach której abonenci otrzymają:
- Priorytetową widoczność w odpowiedziach, wzmiankach i wyszukiwaniu, co ma przeciwdziałać spamowi
- Możliwość publikacji długoformatowego wideo i audio, co jest potencjalnie wartościowe dla twórców podcastów i nie tylko
- O połowę mniej widocznych reklam
- Możliwość edytowania tweetów
- Możliwość wprowadzenia paywalla dla wybranych treści
- Pełną weryfikację konta (potwierdzoną niebieskim znaczkiem przy nazwie użytkownika), by walczyć z fałszywymi kontami i falą scamu
I właśnie ten ostatni punkt rodzi najwięcej kontrowersji, bo przez lata weryfikacja na Twitterze była darmowa. Teraz zaś posiadacze niebieskiej odznaki będą zmuszeni płacić, by ją zatrzymać. Niektórzy uważają, że metoda Elona Muska sprawi tylko, że weryfikację otrzyma dowolne troll-konto, bo przecież wystarczy zapłacić, ale to na szczęście nieprawda. Sama nomen-omen weryfikacja pozostanie bez zmian i nie będzie wystarczyło zapłacić, by otrzymać certyfikat autentyczności konta.
Co do zasady krytycy propozycji Muska mają rację w jednym – płacenie za coś, co dotąd było darmowe, to w internecie prosty przepis na upadek. Nie potrafię się jednak nie zgodzić z nowym szefem Twittera w jednym: social media powinny być płatne. Choć nie dla wszystkich.
Social media powinny być płatne.
Trzeba bowiem powiedzieć wprost, że żadna z dzisiejszych największych platform społecznościowych nie jest de facto społecznościowa. A w każdym razie nie w takim ujęciu, w jakim oryginalnie mówiliśmy o Facebooku, Twitterze, Instagramie czy Naszej Klasie. Dziś social media są w mniejszym stopniu narzędziem do komunikacji ze znajomymi, a w większym narzędziem marketingowym. I nie mówię tu tylko o marketingu dużych firm, ale przede wszystkim autopromocji.
Twitter, tak jak Facebook, Instagram, YouTube czy TikTok, to platformy dotarcia do odbiorców dla rzeszy twórców, biznesmanów, dziennikarzy czy zwykłych atencjuszy. To dosłownie „platforma” – oryginalnie kawałek pudła, na którym mówca na forum stawał, by być widocznym przez innych i móc do nich przemawiać. Social media dają każdemu, kto ma coś do powiedzenia, możliwość dotarcia do grona odbiorców. Naturalnie nikt nikogo nie zmusza do korzystania z tych usług. Każdy nadal może założyć w pełni darmowego bloga, nawet hostując go na serwerze we własnej piwnicy, ale nie udawajmy, że w ten sposób da się dziś dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. Social media są dziś najbardziej skutecznym sposobem na kontakt z innymi ludźmi w internecie.
Oczywiście relacja twórca-social media jest dziś symbiotyczna. Platformy społecznościowe istnieją dzięki twórcom treści; to dla nich użytkownicy każdego dnia odpalają aplikacje na swoich telefonach. Jednak twórcy istnieją też dzięki tym platformom, które pozwalają im budować zasięgi zupełnie za darmo (no, nie licząc wyświetlania reklam ich widzom i zbierania danych na prawo i lewo, ale to temat na zupełnie inną dyskusję).
W przypadku Twittera ta relacja jest jednak niemalże pasożytnicza; twórcy publikujący na platformie otrzymują od niej nieporównywalnie więcej niż platforma od nich. Dlatego prawdę mówiąc bardzo dziwi mnie reakcja znanych person ze świata literatury czy muzyki, którzy na wieść o opłacie zareagowali – łagodnie rzecz ujmując – dość ostro.
Neil Gaiman oczywiście miał pełne prawo zacząć korzystać z Twittera, bo było ciekawie i zabawnie, ale dziś w serwisie Elona Muska obserwują go 3 miliony ludzi. Dla wydawców wszystkich dzieł pisarza oraz dla niego samego to nieprawdopodobne narzędzie marketingowe, za które nie płaci choćby grosza.
W podobnym tonie wypowiedzieli się też moi ulubieni pisarze, Stephen King i jego syn Joe Hill, który podsumował, że zamiast wydawać rocznie 100 dol. na abonament na Twitterze mógłby wydać te pieniądze na coś, co jest warte 100 dol. Jako jeden z 314 tys. fanów obserwujących konto pisarza czuję się nieco dotknięty – utrzymanie kontaktu z odbiorcami nie jest warte 100 dol.?
Krytycy zapominają też, że abonament jest opcjonalny. Nikt nie zmusza nikogo do płacenia, a trolle, scamerzy i politycy shitposterzy nadal będą mogli radośnie wypisywać bzdury i komentować „ten portal jest za darmo”. Ci zaś, którzy zdecydują się zapłacić, zyskają nowe opcje dotarcia do odbiorców i nowe metody prezentowania im treści. I w moim odczuciu jest to jak najbardziej uczciwa transakcja, tym bardziej, że jest to niejako „płatność z góry”, a nie mikropłatności do gry free-to-play, jak jest w przypadku Facebooka czy Instagrama. Krytycy abonamentu na Twitterze zdążyli już chyba zapomnieć, że exodus twórców z Mety spowodowany jest przede wszystkim podejściem „pay to play” – kto nie płaci za reklamowanie postów, tego posty giną, pogrzebane przez algorytmy. Każdy, kto prowadzi konto firmowe na Fejsie wie, że takie są reguły gry, choć Mark Zuckerberg nigdzie nie rozspisał tych reguł. Elon Musk dla odmiany proponuje jasno określone zasady, za jasno określoną stawkę. To transparentność, której dziś brakuje w każdej innej platformie społecznościowej (może prócz YouTube Premium).
Jednocześnie warto pamiętać, że abonament to bodajże jedyna alternatywna metoda zarobku dla takich platform jak Twitter. Jeśli nie chcemy mieć social mediów, których zasady działania opierają się w 100 proc. o generowanie klików dla reklamodawców (czytaj: uzależnianie użytkowników, by oglądali jak najwięcej reklam), i jeśli nie chcemy internetu, w którym to my jesteśmy towarem dla farm danych, musimy być gotowi w końcu za coś zapłacić pieniądzem. Dlatego social media powinny być płatne. Przynajmniej dla tych, którzy wykorzystują je nie do biernej obserwacji czy kontaktów ze znajomymi, ale aktywnego budowania społeczności, którą potem w ten czy inny sposób monetyzują.
Oczywiście odrębną kwestią pozostaje, czy etycznym jest płacić za Twittera. Ludzie oburzają się, że płacenie 8 dol. najbogatszemu człowiekowi na świecie to obrzydliwość i może jest w tym trochę racji, ale pamiętajmy, że Elon nie kupił Twittera za gotówkę, lecz zapożyczając się w bankach i u inwestorów na 44 mld dol. To nie Elonowi będziemy płacić, lecz jego akcjonariuszom i to tu powinny się rodzić nasze największe obawy, wszak drugimi największymi inwestorami w platformę są dwie instytucje z Arabii Saudyjskiej: Kingdom Holding Company oraz biuro księcia Alwalleda bin Talala. To nie zakusów szefa SpaceX powinniśmy się obawiać, lecz potencjalnego wykorzystania Twittera przez ludzi, którym wartości demokratyczne są bardzo dalekie.
Twitter się nie kończy, bo dla Twittera nie ma alternatywy.
Dziś po sieci rozlewają się gromkie okrzyki pod hasłem „Twitter się kończy”, ale z tą ucieczką z Twittera będzie tak, jak z ucieczką Polaków za granicę, gdy w wyborach wygrywa nieprzychylna im opcja polityczna. Wszyscy zostaną na miejscu, a kto będzie miał zapłacić, ten zapłaci. Powód jest bardzo prosty – dla Twittera nie ma alternatywy. Facebook upada. TikTok to dosłowne przeciwieństwo platformy Elona Muska. Innymi słowy, najbardziej aktywni użytkownicy nie mają dokąd uciec, a nawet Neil Gaiman czy Stephen King nie poświęcą możliwości bezpośredniego kontaktu z milionami fanów tylko dlatego, że utrzymanie statusu zweryfikowanego użytkownika będzie teraz wymagać zapłaty.
Trudno jednak oczekiwać, by ten stan rzeczy potrwał wiecznie. O ile Twitter pod rządami Elona Muska nie przejdzie jakiejś drastycznej transformacji, która przyciągnie do niego nowych użytkowników, z biegiem czasu jego upadek będzie nieunikniony. A że rynek nie znosi pustki, to prędzej czy później pojawi się miejsce, do którego twitterowicze będą mogli uciec.