Ledwie kilka dni temu pisaliśmy, iż na skutek rygorystycznej polityki COVID-0 w Chinach zablokowane zostało miasto Zhengzhou, a co za tym idzie – także fabryka Foxconn, czyli największa placówka produkująca iPhone’y. Ścisły lockdown ma potrwać co najmniej do 9 listopada.
Czytaj też: iPhone 14 może być naprawdę luksusowym towarem. Nie dość, że drogi, to jeszcze trudno dostępny
iPhone z poważnymi problemami. Dostawy będą docierały z opóźnieniem.
Pod koniec października Reuters szacował, iż produkcja iPhone’ów na skutek zamknięcia Foxconna może spaść o ponad 30 proc. Apple zdaje się to potwierdzać, gdyż Gigant z Cupertino właśnie wydał oficjalne oświadczenie, w którym informuje, iż fabryka pracuje z drastycznie ograniczoną przepustowością, zaś konsumenci mogą doświadczyć dłuższego czasu oczekiwania na zamówione produkty.
Nie jest też powiedziane, że to ostatni tego typu przestój. W poniedziałek Chiny zaraportowały blisko 5500 nowych przypadków COVID-19; to najwyższa liczba zachorowań od czasu majowego zamknięcia Szanghaju, które sparaliżowało logistykę wiodących dostawców elektroniki. Władze Chin zapowiedziały też, że nie ma planów poluzowania restrykcji w najbliższym czasie, więc wcale nie jest powiedziane, że totalny lockdown nie dotknie Foxconna i innych fabryk po raz kolejny. Nic więc dziwnego, iż Apple w pocie czoła przenosi część produkcji swoich smartfonów do Indii, gdzie tego typu restrykcje nie obowiązują, jednak przewiduje się, że do końca tego roku Gigant da radę przenieść ledwie 5 proc. produkcji, a do końca 2025 roku – 25 proc.
Trzeba więc powiedzieć wprost, że jeśli chcesz kupić iPhone’a – zrób to teraz. Wszak już w tym momencie czasy oczekiwania na modele 14 Pro i 14 Pro Max sięgają miesiąca, a wkrótce mogą się dodatkowo wydłużyć. Media grzmią – „nie kupisz iPhone’a pod choinkę!”. Ja z kolei sądzę, że to bardzo dobrze.
Problemy z produkcją iPhone’a wyjdą nam na dobre.
Może zabrzmię nieco jak boomer (którym nie jestem), a nieco jak niepoprawny idealista (którego trochę w sobie mam), ale ten przestój w fabryce iPhone’ów brzmi jak jasny sygnał, że napędziliśmy spiralę bezmyślnego konsumpcjonizmu do takiego stopnia, że nawet najbardziej wydolne systemy produkcyjne nie wyrabiają zakrętu.
Pomijam już kwestię fundamentalną dla naszego rynku – kto u diabła kupi w Polsce iPhone’a pod choinkę? Może prezesi spółek skarbu państwa dla swoich żon i dzieci, bo na pewno nie statystyczny Polak. W kraju, w którym iPhone 14 Pro kosztuje więcej niż wynosi średnia krajowa, budżety prezentowe oscylują bliżej iŚcierki niż iPhone’a.
Bez wątpienia znajdzie się jednak grono ludzi, dla których tak duże opóźnienia w dostawie to prawdziwy cios. I może dobrze się składa, bo Apple jak żadna inna firma potrafi wywoływać w nas FOMO (ang. Fear of missing out), przez co wielu zwolenników marki wymienia telefony na nowe nawet wtedy, gdy nie ma ku temu żadnego powodu. Byle tylko mieć nowszy model, nawet jeśli obiektywnie nie jest on znacznie lepszy od poprzedniego – a tak bez dwóch zdań jest w przypadku iPhone’ów 14. W Polsce może aż tak tego nie widać, bo u nas (nie licząc może kręgów warszawskich) smartfony Apple’a to ledwie 10 proc. udziałów, ale w krajach takich jak USA regularne wymiany smartfona na nowy co roku to chleb powszedni wielu konsumentów.
I nie żebym komukolwiek zabraniał, ale… doszliśmy do takiego etapu w rozwoju techniki mobilnej, że zmiana telefonu na nowy po roku to wyłącznie fanaberia. I być może, gdy ktoś chętny do takiej niepotrzebnej zmiany zobaczy, że będzie musiał czekać na telefon nie dzień czy dwa, a miesiąc lub dwa, zdąży przez ten czas przemyśleć sprawę i uznać, że jednak nie warto wymieniać telefonu już teraz.