Pokolenie dzisiejszych trzydziestokilkulatków zapewne wyśmienicie pamięta, że w czasach ich wczesnego dzieciństwa w telewizji pojawiły się osobliwe animowane produkcje, w niczym niepodobne do władających dotychczas niepodzielnie dziecięcą wyobraźnią amerykańskich i europejskich kreskówek. Ich bohaterowie mieli dziwne – ogromne – oczy, dużo krzyczeli, a perypetie, z którymi przychodziło im się mierzyć, bywały bądź zaskakująco dojrzałe, bądź wyjątkowo abstrakcyjne. Tygrysia maska bił się na ringu, Yattaman ruszali (bo była ich dwójka) do boju z potworami, piłkarze z Kapitana Tsubasy walczyli na boisku o mistrzostwo, a kuso odziane Czarodziejki z Księżyca chroniły świat przed złem i występkiem. Zarówno zapaśnik z Tygrysiej maski, jak i licealistki-magiczne wojowniczki byli postaciami rodem z zupełnie nieznanego podówczas w Polsce, a obecnie powszechnie rozpoznawanego i uwielbianego gatunku filmowego- japońskiego anime. Choć mówienie o tym, że na początku lat 90. zeszłego wieku był on zupełną nowinką w naszym kraju, jest pewnym nadużyciem. Po raz pierwszy z animacją z Kraju Kwitnącej Wiśni Polacy zetknęli się… za Gierka, kiedy TVP wyemitowało Wickiego syna wikingów, Opowieści z zielonego lasu i Pszczółkę Maję. Tyle że wtedy właściwie nikt z widzów nie wiedział, że to produkcje z Dalekiego Wschodu.
Z czasem wiedza o anime zaczęła się w Polsce rozpowszechniać, także gdy kilka lat później do naszego kraju dotarł międzynarodowy hit w postaci serii Dragon Ball, widzowie byli już wstanie wskazać jego japońskie pochodzenie, zwłaszcza ci małoletni, którzy z wypiekami na twarzy śledzili losy młodego, latającego na chmurce wojownika. A potem w roku 1997 pojawiły się pokemony i kompletnie zawładnęły sercami dzieciarni.
Wszystko powyższe łączy się w głowach dzisiejszych trzydziestolatków w wielokolorowy, fantastyczny kolaż wspomnień związanych z dzieciństwem. W międzyczasie anime i manga przestały być postrzegane zarówno w Polsce jak i innych krajach cywilizacji zachodniej jako niepoważna dziecięca rozrywka- równie chętnie sięgają po nie dorośli. Zainteresowanie nimi nie jest też już uznawane za coś wstydliwego, świadczącego o niedojrzałości – w roku 2015 w oficjalnym przemówieniu ówczesny prezydent USA Barack Obama podziękował Japończykom za wkład, jaki wnieśli w światową kulturę jako wynalazcy mangi i anime. Skąd jednak właściwie się one wzięły i jaka była ich droga na salony?
Dworskie zwoje i komiksowe paski
Anime nazwać można dzieckiem mangi, a oba gatunki splotły się ze sobą tak ściśle, że trudno jest rozpatrywać jeden bez drugiego. Legendarny klasyk japońskich opowieści obrazkowych Tezuka Osamu mawiał wręcz, że manga jest moją żoną, a anime kochanką. Dlatego naszą opowieść rozpoczniemy od prześledzenia genezy japońskiego komiksu, by potem gładko przejść do jego młodszej siostry-animacji. Od wielu lat w środowiskach naukowych trwa dyskusja na temat genezy mangi. Część historyków sztuki za najstarszych jej przodków uznaje specyficzne dla kultury japońskiej medium, jakim były emaki- zwoje obrazkowe wynalezione na przełomie XI i XII wieku, czyli pod koniec epoki Heian. Pod wieloma względami przypominały one dzisiejsze dalekowschodnie komiksy- również czytało się je od strony prawej do lewej, ale główne podobieństwo polegało na wykorzystaniu serii następujących po sobie obrazów, często uzupełnionych krótkim, pięknie kaligrafowanym tekstem, do opowiedzenia jakiejś konkretnej fabuły. Teoria ta brzmi bardzo chwytliwie i noblitujaco, wyprowadzając genezę mangi od narodzonych w środowisku dworskim dzieł kultury wysokiej, w gruncie rzeczy opiera się jednak na bardzo kruchych podstawach. Nie istnieje żaden most łączący bezpośrednio zwoje obrazkowe ze współczesnym japońskim komiksem. Co więcej, wykonywane ręcznie i z wielkim pietyzmem emaki miały charaktery wyrobów luksusowych, w przeciwieństwie do mangowego demokratyzmu i ludowości. W we współczesnej Japonii komiksy wydaje się w olbrzymich nakładach na tanim papierze
Popularne jest również dopatrywanie się korzeni mangi w trwającym przez ponad ćwierć milenium okresie pokoju i dynamicznego rozwoju kultury popularnej, jakim była dla Japonii epoka Edo. Często powtarza się, czy to ustnie, czy też na stronach publikacji, że to wtedy właśnie po raz pierwszy pojawił się termin manga oznaczający szalone obrazy– tak właśnie zatytułował bowiem swój wydany na początku XIX wieku album ze szkicami wybitny twórca drzeworytów – Hokusai. Problem polega na tym, że rysunki artysty zebrane w powyższym wydawnictwie, choć niejednokrotnie przepełnione humorem, z komiksem w klasycznym tego słowa znaczeniu nie mają nic wspólnego. Przeglądając Mangę, nie poznajemy żadnej fabuły, lecz obcujemy z podręcznikiem rysowania dla początkujących artystów, gdyż tym w istocie są owe książki. Ponadto Hokusai wbrew twierdzeniom wielu popularyzatorów wiedzy o kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni bynajmniej nie był wynalazcą słowa, którego użył jako tytułu cyklu albumów! Przed nim wyrażenia tego już w roku 1771 użył w tytule swej książki (aczkolwiek zapisując je jako manka) Suzuki Kankei. Później pojawiało się także w pracach Santō Kyōdena z roku 1798 oraz jako tytuł albumu Manga hyakujo (dosłownie Szkicownik setki kobiet) Aikawy Minwy. Jak jasno z tego wynika, przypisywanie Hokusaiowi skądinąd jednemu z największych twórców drzeworytów ukiyo-e statusu ojca mangi ma niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Komiks jako taki pojawił się w Japonii dopiero w drugiej połowie XIX wieku, gdy Kraj Kwitnącej Wiśni, zerwawszy z izolacją, dynamicznie się modernizował. W gruncie rzeczy to nowe medium zostało pod górę Fuji przywiezione przez obcokrajowców. Olbrzymią rolę odegrał tu Brytyjczyk Charles Wirgman, który na Daleki Wschód trafił jako korespondent „Ilustrated London News”, zaś w roku 1862 zaczął wydawać w Jokohamie własny tygodnik „The Japan Punch”, który podobnie jak jego londyński odpowiednik komentował w dowcipny sposób rzeczywistość, bazując w dużej mierze na rysunkowej karykaturze. Anglojęzyczne czasopismo Wirgmana skierowane było do zamieszkujących Japonię cudzoziemców, za to wychodzący od roku 1887 magazyn „Tōbae” był już rodzimym przedsięwzięciem, aczkolwiek za dział graficzny odpowiadał tu Francuz Ferdinand Bigot. To właśnie jemu przyznać można laur pierwszego twórcy komiksów w Kraju Kwitnącej Wiśni, bo w swoich pracach nie ograniczał się do pojedynczych rysunków, lecz tworzył całe ich sekwencje opowiadające konkretną historię
Komiksowe paski sensu stricte ukazywać zaczęły się pod koniec XIX wieku na łamach amerykańskiej prasy wydawanej przez Josepha Pulitzera. Szybko zdobyły wielką popularność, a wieści o nowym medium dotarły do Japonii za pośrednictwem rysownika Kitazawy Yasuji, przez pewien czas pracującego w USA dla czasopisma „Box of Curios”. Zainteresował się tam karykaturami politycznymi, które po powrocie do ojczyzny przeniósł na jej grunt, zostając pracownikiem magazynu „Jij iShinpō”. Od roku 1902 pełnił w nim oficjalną funkcję szefa działu mangi spraw bieżących i właśnie słowa manga używał na określenie swoich prac. W tym czasie Kitazawa stworzył pierwszy japoński komiks sensu stricte, który ukazywał się na łamach zatrudniającego go tytułu. W roku 1905 postanowił pójść na swoje, zakładając specjalizujący się w posługiwaniu medium obrazkowym kolorowy magazyn satyryczny „Tōkyō Punch”. Wkrótce zaczął wydawać też cieszące się ogromną popularnością czasopisma dla dzieci, na łamach których ukazywał się choćby komiks o dzieciństwie japońskiego bohatera narodowego – Toyotomiego Hideyoshiego. W ślady Kitazawy szedł jego rówieśnik Okamoto Ippei, który jako pierwszy użył na określenie zawodu autora komiksów słowa mangaka.
Wczesna manga rozwijała się bujnie w latach 20. i początku lat 30. XX wieku. W tym czasie oprócz krótkich jednostronicowych epizodów zaczęto też tworzyć dłuższe rozciągające się na kilka stron historie. Eksperymentowano z nowymi tematami- w komiksach pojawiać zaczęły się choćby wątki SF. Okres szalonej kreatywności i zabawy formą został jednak brutalnie przerwany przez wydarzenia polityczne. Po wybuchu w 1937 roku konfliktu z Chinami, dla Kraju Kwitnącej Wiśni rozpoczął się mroczny wojenny okres, a flirtujący z totalitaryzmem rząd założył swoim obywatelom wyjątkowo ciasny kaganiec. Pozwolenie na rysowanie mang mieli odtąd jedynie twórcy skupieni w kontrolowanych przez władze organizacjach zawodowych, co więcej, odgórnie narzucano im tematykę tworzonych dzieł. Jedynymi dopuszczalnymi komiksami były paski gloryfikujące japoński nacjonalizm i wojnę, karykatury przedstawiające w szyderczy sposób wrogów cesarstwa oraz propagandowe ulotki. Dla mangowego światka zapadła ciemna noc, a poranek i ocknięcie się z wojennych koszmarów zarówno dla samych mangaków, jak i czytelników ich dzieł miało przyjść paradoksalnie dopiero po tym, jak bomby atomowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki obaliły Kraj Kwitnącej Wiśni na kolana, zmuszając go do kapitulacji.
Równocześnie z mangą rodzić zaczęło się anime- pierwsza zachowana japońska animacja pochodzi z okolic roku 1907 (datowanie budzi pewne kontrowersje) i trwa zaledwie trzy sekundy, ale już w dziesięć lat później na rynku zaczęły ukazywać się dłuższe pięciominutowe kreskówki W czasie II wojny światowej ten rodzaj kinematografii zaprzężony podobnie jak manga został do pracy propagandowej. Efektem było choćby powstanie dwóch produkcji, w których bohater popularnej legendy – Momotaro na czele armii sympatycznych zwierzątek wojował przeciwko demonom symbolizującym amerykańskich wrogów Kraju Kwitnącej Wiśni.
Bóg mangi i inni
Pomoc Momotaro niewiele się jednak zdała i w roku 1945 wyczerpane wojną do granic możliwości cesarstwo skapitulowało. Japońskie miasta leżały w ruinie, gospodarka znajdowała się w zapaści, a na archipelagu pojawiły się wojska okupacyjne. Wszystko to zgotowało społeczeństwu potężną traumę, a przyszłość również nie rysowała się w najjaśniejszych barwach. Japończycy, zwłaszcza młodzi, marzyli o ucieczce z otaczającej ich przygnębiającej rzeczywistości. W odpowiedzi na to dojmujące pragnienie prężnie zaczął rozwijać się komiks. Obrazkowe opowieści drukowano w dużych jak na ówczesne trudne warunki nakładach w czerni i bieli na tanim marnej jakości papierze, co minimalizowało koszty produkcji. Gotowe tomiki trafiały do komercyjnych bibliotek, skąd czytelnicy mogli wypożyczać je za niewielką opłatą. Dzięki nim japońskie dzieciaki i młodzi dorośli mogli odbywać w wyobraźni podróże do fantastycznych światów. Inna rzecz, żena rynku wydawniczym dominowała początkowo szmira, ale już wkrótce miało się to zmienić wraz z dojściem do głosu grupy ambitnych twórców.
Człowiekiem, który zapoczątkował mangową rewolucję, był Tezuka Osamu. Urodzony w roku 1928 w bogatej rodzinie z Osaki już od najmłodszych lat przejawiał graniczące z obsesją zainteresowanie rysunkowym medium. Nie musząc podejmować z racji dobrego urodzenia pracy zarobkowej, dysponował ogromną ilością wolnego czasu, który spędzał w kinie na oglądaniu animacji Disneya. To, co widział na ekranie, dosłownie go opętało, na jeden film potrafił przyjść po kilkadziesiąt razy lub więcej – gdy grano Bambiego, młody Tezuka zasiadł na kinowej widowni na stu trzydziestu seansach! Nie ograniczał się jednak tylko do podziwiania amerykańskiej kultury obrazkowej, jeśli akurat nie oglądał kreskówek, rysował samemu, a trzeba przyznać, że wykazywał olbrzymi talent. Jeżeli Osamu akurat nie było w kinie, to łatwo było zgadnąć co robił – tworzył kolejne grafiki, nie zważając na nic, co działo się wokoło niego. W efekcie został wyrzucony karnie z liceum za rysowanie pod ławką w trakcie lekcji, ale mimo to udało mu się zdać egzaminy wstępne na studia medyczne. Myliłby się jednak ten, kto przypuszczałby, iż młodzieniec spoważniał i oddzielił obowiązki studenckie od hobby, wręcz przeciwnie – w trakcie wykładów, zamiast robić notatki, nadal szkicował jak szalony, co doprowadzało profesorów do szału, a to nie było jeszcze ostatnie słowo Tezuki, bo wkrótce zaczął namawiać studentki pielęgniarstwa, by pozowały mu nago. Jakimś cudem nie został jednak relegowany z uczelni i zdobył dyplom, a nawet odbył staż w szpitalu, aczkolwiek któryś z wykładowców miał mu powiedzieć, by rozważył zmianę branży na bardziej odpowiadającą jego artystycznym zainteresowaniom, bo jako lekarz będzie stanowić zagrożenie dla pacjentów.
Wielka chwila rysownika amatora nastąpiła w roku 1947, gdy ukazał się jego debiutancki komiks Nowa Wyspa Skarbów. Manga ta prezentowała czytelnikom zabiegi, które później miały stać się kanonem gatunku – przedstawione wydarzenia rozciągały się na wiele kadrów i 200 stron, uwodziły swoją intensywnością i zawierały więcej głębi niż dotychczasowe propozycje mangaków. Komiks odniósł nieprawdopodobny sukces. Mimo iż wydawnictwo nie przeprowadziło żadnej kampanii reklamowej, nabywców znalazło łącznie 400 000 egzemplarzy! Co więcej, zachęceni sukcesem kolegi rysownicy zaczęli zapożyczać stosowane przez niego rozwiązania lub eksperymentować z własnymi. Tym samym manga zaczęła krystalizować się w formę, jaką znamy dzisiaj. Sam Tezuka z biegiem lat, w trakcie których wypuszczał kolejne tytuły, takie jak choćby Atom o stalowych rękach czy Cesarz dżungli (na Zachodzie znane jako Astroboy i Kimba biały lew) stał się tak wpływową postacią, że przylgnął do niego przydomek Boga Mangi. W międzyczasie zanikowi uległy komercyjne biblioteki, a nowym kanałem, jakim obrazkowe historie zaczęły docierać do czytelników, stały się komiksowe czasopisma, na łamach których odcinki mang ukazują się w Japonii po dziś dzień.
Tezuka jako grupę docelową dla swych fabuł widział dzieci i młodzież, w połączeniu z fascynacją Disneyem dawało to efekt w postaci łagodnego, kreskówkowego wyglądu bohaterów i doboru tematów, jakim poświęcone były kolejne mangi. Historie wychodzące spod pędzelka byłego studenta medycyny były bardzo grzeczne i wesołe. Nie wszystkim jednak to odpowiadało, zwłaszcza starsi czytelnicy pragnęli w komiksowych kadrach seksu, przemocy i mroku. Na to zapotrzebowanie odpowiedziała grupa mangaków skupionych wokół Tatsumiego Yoshihiro, którzy zaczęli wydawać w roku 1959 miesięcznik „Matenrow”, na łamach którego publikowali mroczne historie opowiadane za pomocą bardziej realistycznych rysunków. Kadry zaludniali tu przestępcy, prostytutki i zgorzkniali policjanci. Tatsumi i spółka odżegnywali się od określenia manga, nazywając swoje dzieła gekiga (powieść graficzna), przyjmując jako grupa nazwę Pracowni Gekiga. Pod tym szyldem odnieśli sukces tak wielki, że zaniepokoił samego Boga Mangi, który poczuł się zmuszony do ustosunkowania się do nowego trendu na łamach odezwy zatytułowanej Do nowych twórców mang dla dzieci. Tezuka nadal święcie wierzył w misję zapewniania rozrywki młodszym czytelnikom, co nie znaczy, że całkiem odrzucał gekiga, wręcz przeciwnie – znalazły one w nim wiernego czytelnika. Całymi dniami krążył po swej pracowni zagłębiony w ich lekturze, nie zwracając uwagi na otoczenie i samemu prosząc się o nieszczęście, które w końcu go spotkało – zaczytany mangaka spadł ze schodów. Nowy nurt opowieści obrazkowych wyprowadził Tezukę do tego stopnia z równowagi, że zaczął mieć objawy depresji i wylądował u psychoterapeuty. Jednak całe to zamieszanie bynajmniej nie oznaczało końca kariery Boga Mangi. Wręcz przeciwnie – ta miała rozwijać się jeszcze trzydzieści lat aż do jego śmierci w roku 1989. Co więcej, Tezuka miał odcisnąć niezacieralne piętno na kolejnym medium wykorzystującym rysunek do opowiadania historii – anime.
Jak rodziło się anime?
W roku 1958 jedno z wielkich japońskich studiów filmowych zdecydowało się nakręcić animowaną adaptację komiksu Tezuki Mój Sun Wukong i zaprosiło do współpracy przy projekcie autora oryginału. Bóg Mangi zapalił się do pomysłu, ale że nie złożył gotowego scenopisu w terminie, jego ostateczny wkład w film okazał się mniejszy, niźli by sobie życzył. Oparta na chińskiej powieści Podróż na Zachód animacja opowiadająca o przygodach Małpiego Króla okazała się wielkim sukcesem. W każdym razie w Japonii, bo gdy producenci spróbowali podbić nią amerykański rynek, ponieśli sromotną klęską, której najlepszym miernikiem jest fakt, że pewien amerykański filmoznawca zaliczył Mojego Sun Wukonga do najgorszych filmów w dziejach. Jednak popularność, jaką historia zdobyła w swojej ojczyźnie i sąsiednich azjatyckich krajach, skłoniła Tezukę do poważniejszego zainteresowania się branżą filmową. Nie zamierzał jednak odsprzedawać praw do swoich utworów zewnętrznym wykonawcom, zamiast tego założył własne studio animacji. Dzięki olbrzymim dochodom ze sprzedaży mang oraz pieniądzom odziedziczonym po rodzinie stać było go na to, by ściągnąć do siebie obiecujących młodych animatorów, oferując im o wiele lepsze stawki niż konkurencja. Tym sposobem narodziło się Mushi Productions.
Niestety, pierwszy film wytwórni Opowieść z rogu pewnej ulicy okazał się klapą, ale Tezuka i jego ludzie nie zamierzali się poddawać i szukali pomysłu na hit. W końcu go znaleźli – jeden z animatorów zaproponował Bogowi Mangi stworzenie serialu telewizyjnego, opartego na kultowym już Atomie o stalowych rękach. Idea wydawała się szalona- w Japonii nikt jeszcze nie nakręcił telewizyjnej serii kreskówkowej, japońskie dzieci znały i uwielbiały Zwariowane melodie czy Popeye’a, ale do tej pory nie znalazł się w Kraju Kwitnącej Wiśni nikt, kto by zdecydował się stworzyć rodzimą alternatywę. Powodem było koszty, szacowano, że na jeden odcinek animacji należałoby wydać milion jenów, a nie było pewności, że inwestycja się zwróci. Firmy sponsorujące produkcje telewizyjne wolały łożyć na o wiele tańsze seriale aktorskie. Dlatego, gdy Tezuka zaczął poszukiwanie inwestora gotowego sfinansować jego anime, entuzjazm dla projektu znalazł tylko u wytwórni słodyczy Meiji Seika. W momencie, gdy zaczynał pertraktacje z jej zarządem, był już tak zdesperowany, że zobowiązał się mieścić budżet każdego odcinka w kwocie o połowie mniejszej niż ta pierwotnie zakładana. Ostatecznie umowę zawarto i produkcja ruszyła.
Atom o stalowych rękach zadebiutował w japońskiej telewizji 1 stycznia 1963 roku i okazał się ogromnym sukcesem. Dzieciaki tłumnie gromadziły się przed telewizorami, by śledzić losy małego robota, a sponsorzy zacierali ręce, licząc zyski ze sprzedaży słodyczy, którą emisja serialu wywindowała w górę. Ograniczenia budżetowe sprawiły, że w oczy rzucały się długie stopklatki czy niewielkie pole ruchów bohaterów, ale widzowie nie zwracali na to uwagi i pokochali anime całym sercem. Sukces produkcji Tezuki przekonał japońskie studia filmowe do nowej formy ekspresji i wkrótce na rynku telewizyjnym zaroiło się od konkurujących ze sobą serii. Co więcej, Atom przekroczył granicę swojej ojczyzny, bo w roku japońskiej premiery został też wyemitowany w lokalnych amerykańskich stacjach należących do NBC, zyskując wyższy współczynnik oglądalności niż Klub Myszki Miki!
Atom o stalowych rękach wyznaczył ramy konwencji, w której utrzymane miały być anime powstające przez kolejne lata. Wybiegi formalne wynikające z ograniczeń finansowych wrosły na stałe w gatunek, stając się jego cechą charakterystyczną, zresztą twórcy długo nie mogli sobie pozwolić na odejście od nich właśnie ze względów budżetowych, producenci uważali, że skoro legendarnemu Tezuce wystarczyło 500 000 jenów na odcinek, to pomniejsi twórcy powinni tworzyć za jeszcze mniejsze pieniądze. Sukces serialu Mushi Productions nie tylko przetarł drogę dla fali anime, ale także zostawił na tym gatunku niezatarte i niekoniecznie pozytywne piętno. Samo studio nie przetrwało jednak długo, w dziesięć lat po premierze pierwszego odcinka Atoma zbankrutowało. Tezuka Osamu miał jednak zostać niekwestionowanym guru mangi i anime do końca życia, a żył jeszcze na tyle długo, by zobaczyć narodziny subkultury otaku.
Otaku do ataku!
Wśród pracowników, którzy przewinęli się przez studio Mushi Productions, był Tomino Yoshiyuki – człowiek, bez którego świat japońskiej popkultury wyglądałby dziś zupełnie inaczej. Pod koniec lat siedemdziesiątych zaczął on pracę nad anime Mobile Suit Gudnam, które zadebiutowało na ekranach telewizorów w roku 1979. Produkcja miała zyskać status kultowej, ale paradoksalnie w trakcie pierwszej emisji nie utrzymała się długo na antenie. Zdjęto ją z wizji po wyemitowaniu około 2/3 z planowanych odcinków. Powód był prosty – Gundam, podobnie jak znaczna część ówczesnych japońskich kreskówek, został pomyślany jako reklama serii zabawkowych robotów. Trend ten narodził się w roku 1966 wraz z emisją aktorskiego serialu Ultraman, opowiadającego o walkach toczonych w obronie atakowanej przez potwory Japonii przez pilota olbrzymiego mecha bojowego. Dziecięca część populacji Kraju Kwitnącej Wiśni dosłownie oszalała na punkcie groteskowych monstrów, z którymi mierzyć musiał się główny bohater, a producenci zabawek, wyczuwając skąd wiatr wieje, zaczęli wypuszczać ich figurki. Wśród nabywców związanych z serią gadżetów znalazł się nawet dzisiejszy cesarz Japonii, będący wówczas w wieku przedszkolnym. Od tej pory studia filmowe i firmy zabawkarskie szły ręka w rękę, często bywało tak, że najpierw produkowano zabawkowe potwory lub roboty, a dopiero później dorabiano opowiadającą o nich fabułę.
Gundam miał w zamyśle sponsorów przekonać japońskie dzieciaki do wydania pieniędzy ich rodziców na roboty. Tym razem plan spalił na panewce, bo najmłodsi nie byli zainteresowani oglądaniem produkcji. Anime to było dla nich zbyt mroczne, można wręcz powiedzieć, że nawet depresyjne. Emisję zakończono zatem przed czasem i wtedy stało się coś dziwnego- do producentów zaczęły nadchodzić listy od fanów. Okazało się, że Gundam miał rzeszę widzów, tyle że nie należeli oni do grupy wiekowej będącej pierwotnie jego targetem. Przygnębiającą opowieść o nastoletnim pilocie bojowego mecha oglądali głównie młodzi dorośli, którzy w cierpiącym bohaterze znajdowali część samych siebie.
Tomino, przekonawszy się o odzewie swego dzieła, znalazł w międzyczasie wytwórnię, którą namówił do nakręcenia pełnometrażowego filmu animowanego mającego rozwikłać niedokończone wątki serialu. W lutym 1981 roku w ramach promocji obrazu w dzielnicy Shinjuku w Tokio zorganizowano zlot fanów. Zainteresowanie imprezą przerosło najśmielsze oczekiwania organizatorów, pod sceną, na której stał olbrzymi model bojowego mecha z anime, zebrało się 15 000 młodych ludzi, z których część pojawiła się w kostiumach ulubionych bohaterów. Mało brakowało, a doszłoby do nieszczęścia, gdy tłum zaczął napierać na stojących przy scenie szczęśliwców, tylko interwencja samego Tomino zapobiegła stratowaniu paru osób. Był to pierwszy tego rodzaju event w Kraju Kwitnącej Wiśni. Uczestnicy wzięli udział w odczytaniu Deklaracji Nowego Stulecia anime, obejrzeli pokaz cosplayu (aczkolwiek to słowo jeszcze nie istniało) i spotkali się zarówno z pomysłodawcą kochanej przez siebie serii jaki i pracującymi przy niej aktorami głosowymi. Na koniec wszyscy rozeszli się zadowoleni do domów, a w miesiąc później na ekrany japońskich kin weszła pełnometrażowa wersja Gundama.
Szał, jaki wywołał film, był tak wielki, że tysiące młodych Japończyków koczowało pod kinami w olbrzymich kolejkach – 100 000 biletów rozeszło się w samej przedpremierowej sprzedaży. Producenci zabawek, od których wszystko się zaczęło, też odczuli siłę nowej mody, figurki rozchodziły się z taką prędkością, że wkrótce zaczęło ich brakować, co czasami doprowadzało wręcz do bójek między klientami sklepów zabawkarskich. W następnych latach uniwersum wielkich robotów walczących z bestiami z kosmosu rozrastało się dalej o kolejne seriale i filmy kinowe, podsycając życie oddanej społeczności fanów.
Sukces Gundama pokazał, że anime może być czymś więcej niż tylko rozrywką dla dzieci. Przeciętny miłośnik serii miał w końcu około dwudziestu lat. Można było się o tym przekonać, choćby pojawiając się na organizowanym corocznie od 1975 roku japońskim festiwalu popkultury Comic Markecie. Do opinii publicznej zaczęło powoli docierać, że istnieje całkiem spora grupa młodych ludzi zafascynowanych światem fantazji. Co więcej, ich liczba rosła z każdym rokiem.
Pojawienie się tego, co dziś nazywamy fandomem, było w Japonii zjawiskiem zupełnie nowym, nie miało ono zresztą też odpowiedników w innych częściach świata. Co prawda w USA działały stowarzyszenia fanów Star Wars i Star Treka, ale miały one inny charakter – ich celem było pomaganie miłośnikom fikcyjnych uniwersów w spotkaniu się z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, by móc wspólnie przyjemnie spędzać czas. W Kraju Kwitnącej Wiśni wyglądało to zupełnie inaczej, fanatyczni konsumenci popkultury trzymali na dystans nawet sobie podobnych. Zagadnieniem zaczęli interesować się socjologowie i dziennikarze.
Jeden z tych drugich, Nakamori Akio, w roku 1983 przyjechał na Comic Market, by sporządzić reportaż z imprezy. Tekst, który napisał, z punktu widzenia etyki dziennikarskiej uznać należy za obrzydliwy; autor szydził z uczestników konwentu, prezentując ich jako nieudaczników, słabeuszy i grubasów (młodych mężczyzn nazwał „prosiakami”, a o dziewczynach pisał, że miały baryłkowate nogi). Niesmaczny artykuł należałoby skazać litościwie na zapomnienie, ale Nakamori na jego łamach nadał wyśmiewanym przez siebie ludziom nazwę, która miała stać się oficjalnym określeniem na subkulturę, do której przynależeli – brzmiała ona „otaku”. Słowo to pierwotnie było niezwykle archaiczną formą zaimka „ty”, oznaczającą dosłownie Twój dostojny dom. Fani mangi i anime używali go, zwracając się do siebie, by w ten przewrotny sposób (w końcu większość z nich stanowili ludzie młodzi, po których mało kto by się spodziewał używania tak staroświeckiego słowa) podkreślać dystans, jaki zachowywali zarówno względem otaczającego ich świata jak i podobnych sobie zapaleńców.
W sześć lat później wyraz otaku znalazł się pierwszych stronach tokijskich gazet, kiedy policja aresztowała Miyazakiego Tsutomu, który porwał, zgwałcił i zamordował cztery uczennice podstawówki. Jako że w mieszkaniu mordercy znaleziono m.in. kasety z nagranymi anime (choć wbrew późniejszej sensacyjnej legendzie nie było ich znowu tak wiele), media ochrzciły go mianem otaku mordercy, a w dyskursie publicznym pojawiła się teza o degenerującym wpływie, jaki na moralność młodych ludzi ma popkultura. Miłośnikom anime i mangi przypięta została negatywna łatka, która dziś paradoksalnie żywotna pozostaje raczej w kręgu kultury zachodniej niż w samej Japonii.
Stygmat i mangozjeby
Tezę powyższą zilustrować można przykładami z naszego polskiego podwórka. W roku 2016 sieć polska gałąź sieci drogerii Rossmann wydała przeznaczoną dla młodzieży gimnazjalnej i licealnej darmową gazetkę promocyjną Skarb, której autorzy zaprezentowali czytelnikom (w zamyśle dowcipnie) przegląd młodzieżowych subkultur, wśród których znaleźli się również i otaku, określeni terminem mangozjebów. Publikacja Rossmanna odbiła się szerokim echem zarówno w Internecie jak i w tradycyjnych mediach, a na jej autorach nie pozostawiono (słusznie) suchej nitki. Z kolei w dziale Zapytaj serwisu Onet znaleźć można listy od młodych czytelników chcących się dowiedzieć, jak głosi nagłówek jednego z nich – Czy powinnam wstydzić się oglądania anime?
Na szczęście stygmatyzacja polskich otaku jest zjawiskiem coraz rzadszym, w każdym razie w większych miastach, bo na prowincji bywa z tym jeszcze różnie. Absurdalne rodzynki czasem trafiają się i w mainstreamie – w tym samym roku, gdy ukazał się Skarb, na wojenną ścieżkę przeciw japońskiej popkulturze wstąpił podróżnik Wojciech Cejrowski, który w Radiowym przeglądzie prasy Radia Koszalin dopatrywał się w japońskiej grze Pokemon Go satanizmu. Warto wspomnieć przy tej okazji, że gdy kieszonkowe potwory pojawiły się w Polsce pod koniec XX wieku po raz pierwszy, to z solidarną ich krytyką występowały środowiska tak ideologicznie różne jak redakcje Gazety Wyborczej i Gościa Niedzielnego. Cóż, strach przed nieznanym zawsze ma wielkie oczy – co w tym wypadku pasuje do postaci z anime.
Anime jako siła narodu
W samej Japonii subkultura otaku nie tylko nie jest już postrzegana negatywnie, ale weszła wręcz do głównego nurtu, stając się elementem polityki międzynarodowej Tokio, które wykorzystuje ją jako narzędzie swojej softpower. Dobitnie ilustruje to oficjalna wypowiedź pełniącego w roku 2006 urząd japońskiego ministra spraw zagranicznych i późniejszego premiera -Asō Tarō, który sam będąc wielkim miłośnikiem mangi i anime, w trakcie przemówienia inaugurującego galę International Manga Award mówił:
Większość z was, jak sądzę zna mangę „Inu Yasha”. Możecie jednak nie wiedzieć, że istnieje polskie wydanie mangi „In uYasha”. Muszę przyznać, że sam nie byłem tego świadomy aż do niedawna, kiedy polski minister spraw zagranicznych sprezentował mi egzemplarz. Jest to znakomity przykład tego, jak bardzo japońskie mangi stały się rozpoznawalne na całym świecie.
Co wpłynęło na zmianę społecznego postrzegania otaku w ich ojczyźnie? Z początkiem ostatniego dziesięciolecia XX wieku pękła bańka spekulacyjna na tokijskiej giełdzie, a wraz z nią doszło do ogromnej zapaści gospodarczej, z której Kraj Kwitnącej Wiśni nie wygrzebał się do końca do dziś. Zaczęły się tzw. stracone dekady. I choć poziom życia pod górą Fuji nadal pozostał wysoki, to rzeczywistość oszałamiającego dobrobytu i stabilności przeminęła, ustępując miejsca niepewności, lękowi o przyszłość i zniechęceniu. W nowych warunkach subkultura otaku zaczęła krzewić się o wiele bujniej niż do tej pory bo oferowała niezliczonym rzeszom rozczarowanej młodzieży bezpieczną przystań w świecie fantazji, a jej rozwój nabrał jeszcze większego przyśpieszenia wraz z rozpowszechnieniem się Internetu. Rzesze Japończyków zaczęły szukać ucieczki w alternatywnych światach mangi, anime i gier. 15000 osób, które zebrało się w roku 1981 na konwencie poświęconym Gundamowi, dziś na nikim nie zrobiłoby wrażenia. Dziś poświęcone popkulturze imprezy gromadzą obecnie setki tysięcy gości.
Równocześnie komiksy i animacje, wokół których kręci się subkultura otaku, dzięki powstaniu globalnej sieci zaczęły docierać na szeroko pojęty Zachód. Podobnie jak w XIX wieku, kiedy Europę i USA ogarnęła fala zainteresowania sztuką japońską, tak teraz podatny grunt znalazła tam popkultura Kraju Kwitnącej Wiśni. Początkowo postrzegana jako coś obcego, a nawet niebezpiecznego (w Polsce na przełomie XX i XXI stulecia księża przestrzegali z ambon przed pogańskimi pokemonami), z czasem stawała się coraz bardziej swojska, zdobywając serca kolejnych miłośników. Za ukoronowanie tego procesu można uznać zdobycie w 2003 Oscara dla najlepszego filmu animowanego przez anime Spirited Away: W Krainie bogów– w reżyserii Miyazakiego Hayao.
Choć Kraina Wschodzącego Słońca nie jest dziś najpotężniejszą gospodarką świata jak w latach osiemdziesiątych XX wieku i narastają w niej kolejne problemy oraz napięcia społeczne, to za sprawą mangi i anime Tokio sprawuje rząd dusz nad dziesiątkami milionów mieszkańców naszej planety.
Wśród japońskich komiksów i filmów animowanych każdy może znaleźć coś dla siebie, są tam historie o wielkich robotach, heroicznych wojownikach, słodkich dziewczynkach czy… konkursie chopinowskim w Warszawie lub księciu Józefie Poniatowskim. Powstały nawet utrzymane w tym stylu adaptacje Biblii! Co więcej, po dalekowschodnią estetykę sięgać zaczęli też twórcy zachodni, czego efektem są spośród klasyków kina filmy, takie jak Matrix czy Kill Bill lub niektóre z produkcji Netflixa, choćby serial Castlevania (oparty zresztą na japońskiej grze konsolowej). Można więc stwierdzić, że na polu popkultury Japończycy trzymają się mocno i dostarczą nam jeszcze wiele rozrywki. Uznać to należy za świetną wiadomość, wszak dobre anime nie jest złe!
Autor pragnie serdecznie podziękować doktorowi Pawłowi Dybale z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu za konsultacje naukową tekstu.