Smartfon z dołączanym obiektywem – brzmi znajomo?
Xiaomi wyprodukowało około 10 sztuk 12S Ultra concept i rozesłało influencerom do zapoznania się. Zapewne znalazłoby też chętnych do wyłożenia pieniędzy na stół za takie cacko, choć jego koszt oceniany jest na około 42 tysięcy dolarów. Najwięcej bowiem tu znaczy pokaz możliwości producenta, logo Leica i elitarność, a nie sensowność projektu, który sam w sobie nie jest niczym nowym.
Próby łączenia aparatu fotograficznego i telefonów (tak, nie tylko smartfonów) są bowiem starsze niż pojęcie fotografii mobilnej i… nie jest to historia sukcesów.
Zaczęło się już w roku 2004 od Samsunga SPH-2300 oraz późniejszego SCH-V770, będących bardziej połączeniem klasycznego aparatu kompaktowego z telefonem niż na odwrót. Pierwszy model miał matrycę 3,2 Mpix, następny, zgodnie z obowiązującym wtedy trendem wojny megapikselowej, już 7,7 Mpix. Pomysł w teorii był świetny – klienci chcieli robić coraz więcej zdjęć i domagali się coraz lepszego sprzętu. Co mogło pójść nie tak?
Okazało się, że całkiem sporo. Przede wszystkim rzeczone modele wbrew obowiązującemu wtedy trendowi miniaturyzacji były duże, opasłe, z wystającym nawet w stanie pełnego złożenia obiektywem, do tego bardzo słabo chronionym przed mechanicznymi uszkodzeniami. Noszenie tego cuda w kieszeni nie tylko było niewygodne, ale też ryzykowne. Integracja aparatu z telefonem ograniczała się do warstwy sprzętowej, wspólny był w zasadzie tylko wyświetlacz. O jakiejkolwiek edycji zdjęcia po jego zrobieniu – rzeczy dziś oczywistej – można było tylko pomarzyć. Jakość zdjęć z miniaturowej matrycy CCD i plastikowego obiektywu była taka, jakiej można się było spodziewać – marna, delikatnie rzecz biorąc.
Chociaż żaden z Samsungów sukcesu nie odniósł, to koncepcja zaczęła żyć własnym życiem. Długo po wejściu na rynek iPhone’ów i smartfonów z Androidem Casio spróbował swoich sił, wprowadzając na japoński rynek klasyczny telefon z klapką, Casio CA-01C, należący do serii Exilim. Wyposażony w stałoogniskowy obiektyw 24 mm o jasności f/2.6 i matrycę 16,3 Mpix był dość ciekawą i znacznie bardziej poręczną propozycją, ale zarazem zupełnie nie trafił w swój czas. Był rok 2011, ton nadawał wtedy iPhone 4 i 4S, a także coraz ciekawsze smartfony z Androidem. Fotografia mobilna krzepła i nikt nie potrzebował fotograficznego kompaktofonu, takiego jak Exilim.
Smartfon i aparat w jednym
Mało kto pamięta, że system Android zapoczątkował swoje istnienie jako oprogramowanie przeznaczone do nowej generacji aparatów kompaktowych i dopiero później wyewoluował jako system do smartfonów. Nie jest to też miejsce na opisywanie rozpoczętego przez iPhone i Google G1 pojedynku mobilnych systemów operacyjnych. Istotne jest, że wraz z rosnącą inteligencją smartfonów i coraz lepszym zintegrowaniem ich z internetem, powstała koncepcja fotografii mobilnej, czyli takiej, w której cały proces – od powstania zdjęcia do jego publikacji w końcowej formie – miał miejsce w smartfonie.
W 2012 roku zaprezentowane zostały dwa ciekawe aparaty kompaktowe z systemem Android: Nikon Coolpix S800c oraz Samsung Galaxy Camera. Oba miały matryce wielkości 1/2,3″ i wysuwane obiektywy o dziesięciokrotnym (Nikon) i dwudziestrojednokrotnym (Samsung) zoomie. Nikon miał Androida 2.3, Samsung 4.1 i w zasadzie przypominał kompakt z doklejonym smartfonem Galaxy S3, tyle że bez możliwości prowadzenia rozmów.
Zarówno Nikon, jak i Samsung, nie porywały jakością zdjęć, do tego miały delikatną konstrukcję i jedynie teoretycznie nadawały się do noszenia w kieszeni. Ograniczenie łączności do Wi-Fi w Nikonie było zaś gwoździem do trumny – popularność Instagrama i podobnych mu serwisów była najlepszym dowodem, że użytkownicy chcieli się dzielić zdjęciami natychmiast, a nie zajmować się szukaniem hotspotu.
Znacznie bliższy potrzebom użytkowników był Samsung Galaxy S4 Zoom, który stanowił połączenie kompaktu ze smartfonem S4 Mini i w końcu miał kompletny zestaw łączności i odpowiednio mocną specyfikację. Od strony fotograficznej sercem urządzenia była matryca BSI CMOS 16 Mpix o rozmiarze 1/2,3″, stabilizowany optycznie zoom x10 o zakresie 24-240 mm z dwustanową przysłoną (f/3.1 lub f/8.8 na krótkim końcu, f/6.3 lub f/17.8 na długim). Obsługa aparatu prowadzona była z aplikacji, jedynym wyjątkiem był zoom, który mógł być obsługiwany także za pomocą pierścienia wokół obiektywu.
Galaxy S4 Zoom cechował się niezłą jakością obrazu jak na tamte czasy, sprzedał się też na tyle dobrze, że doczekał się następcy, czyli Galaxy K Zoom, bazowanego na modelu S5, z matrycą BSI CMOS 20 Mpix i podobnym obiektywem.
Oba smartaparaty jednak rynku nie zawojowały. Były grube, niewygodne i wolne w obsłudze, część mechaniczna była podatna na zanieczyszczenia i uszkodzenia, do tego zużywały sporo prądu z i tak niezbyt wielkiego akumulatora. Gwoździem do trumny okazał się fakt, że Galaxy K Zoom w wielu zastosowaniach wypadał słabiej, jeśli chodzi o jakość zdjęć, niż klasyczny S5. Odpadał więc główny powód do jego zakupu. Na Galaxy K Zoom w zasadzie zakończyła się historia równoprawnych hybryd smartfonu i kompaktu, chociaż eksperymenty z usprawnianiem aparatów i smartfonów przez czerpanie z obu światów dalej trwały.
Xiaomi nie było pierwsze
Jednym z ciekawszych eksperymentów był Samsung Galaxy NX z końca 2013 roku, czyli połączenie pełnoprawnego systemowego bezlusterkowca NX z dużym wyświetlaczem i obsługą wzorowaną na Galaxy Camera. Matryca 20 Mpix CMOS o wielkości APS-C oraz dostęp do udanych szkieł systemowych zapewniały bardzo dobrą jakość zdjęć, a akumulator o ogromnej na tamte czasy pojemności 4400 mAh pozwalał, by mimo energożernego oprogramowania, czas pracy nie odbiegał specjalnie od bardziej prymitywnego rodzeństwa.
Niestety mimo ciekawego pomysłu, Galaxy NX okazał się nie tyle niepowodzeniem, co katastrofą. Miał duży korpus bezlusterkowca, lecz stanowił ergonomiczny koszmarek, pozbawiony większości przycisków, pokręteł i manipulatorów niezbędnych do wygodnej i – co ważniejsze – bezwzrokowej obsługi aparatu. Sterowanie odbywało się głównie przez dotykowy ekran; sensowne użycie wizjera w tych warunkach było w zasadzie niemożliwe. Był on zresztą kolejnym nieporozumieniem: cechował się słabym odwzorowaniem kolorów, znacznymi opóźnieniami i smużeniem.
Od włączenia aparatu do uzyskania gotowości do robienia zdjęć mijało niemal 30 sekund, a wybudzanie uśpionego aparatu także zajmowało ok 3 sekund. Typowy bezlusterkowiec w tamtych czasach uruchamiał się w czasie poniżej 2 sekund, wybudzał w ułamku sekundy, a lustrzanką, nawet amatorską, można było zrobić zdjęcie ułamki sekund po włączeniu, jeszcze zanim zdążył się uruchomić wyświetlacz.
Kolejnym ciekawym eksperymentem była seria cyfrowych obiektywów Sony QX, składająca się z modeli:
- QX10 (matryca 18,2 Mpix, BSI-CMOS, 1/2,3″, zakres ogniskowych 25-250 mm)
- QX30 (matryca 20,1 Mpix, BSI-CMOS 1/2,3″, zakres ogniskowych 25-250 mm)
- QX100 (matryca 20,1 Mpix, BSI-CMOS, 1″, zakres ogniskowych 28-100 mm)
- QX1 (matryca 20,1 Mpix, CMOS, APS-C, bagnet E do obiektywów systemowych)
Te przedziwne urządzenia były w zasadzie kompletnymi aparatami fotograficznymi, lecz pozbawionymi korpusu z wyświetlaczem i przyciskami sterującymi. Dysponowały własnym zasilaniem, oprogramowaniem, złączem kart pamięci, do pracy potrzebowały jednak smartfonu z zainstalowanym oprogramowaniem PlayMemories, który łączył się z obiektywem za pomocą sieci Wi-Fi. Na tubusie pozostał włącznik, a w modelach z wbudowaną optyką także suwak zoomu.
Cała reszta ustawień wykonywana była na smartfonie. W komplecie dołączany był uchwyt montażowy na smartfon z zapinką na moduł obiektywu, przy czym nic nie stało na przeszkodzie, by używać obu elementów rozłącznie, byleby pozostały w zasięgu połączenia bezprzewodowego.
Moduły były stosunkowo małe i dość zgrabne, choć na pewno nie kieszonkowe. QX1 z dopiętym obiektywem innym niż podstawowy E PZ 16-50 mm był zaś pokraczny i raczej nieporęczny. Jakość zdjęć stała na dobrym lub w przypadku QX100 i QX1 nawet bardzo dobrym poziomie, ale eksploatacja była raczej uciążliwa.
Konieczność każdorazowego mocowania obiektywu do smartfonu i łączenia go z PlayMemories opóźniała gotowość do pracy jeszcze bardziej niż start w Samsungu Galaxy NX. Późniejsze działanie także pozostawiało bardzo dużo do życzenia. Połączenie Wi-Fi się rwało, aplikacja działała niestabilnie, nie pozwalając czasem w trybie preselekcji przysłony na zmianę jej wartości, czy w ogóle na zmianę trybu pracy. Pełnoekranowy podgląd ostrości zajmował nawet kilkanaście sekund, gdyż przez Wi-Fi przepychany był obraz w pełnej rozdzielczości, a zwykła prosta transmisja miniatury po zrobieniu zdjęcia to kolejne sekundy. Sony zresztą chyba nigdy nie zapanowało dobrze nad sterowaniem przez Wi-Fi, gdyż działanie Imaging Edge (następcy PlayMemories) z dużo późniejszym aparatem a6300 było równie uciążliwe i niestabilne.
Na nieudanej serii QX zakończyły się w zasadzie eksperymenty z podobnymi hybrydami. Wzrost mocy procesorów stosowanych w smartfonach, pojawienie się w nich wyspecjalizowanych układów obróbki obrazu i coraz bardziej skomplikowane algorytmy fotografii obliczeniowej spowodowały spadek zainteresowania takimi konstrukcjami niemal do zera.
Pogrobowcami idei były jeszcze takie urządzenia jak Hasselblad True Zoom, moduł fotograficzny przeznaczony wyłącznie do współpracy z Motorolą Moto Z, czy zaprezentowany w 2018 roku pełnoklatkowy aparat Zeiss ZX1 z matrycą 37,4 Mpix i stałoogniskowym, wysokiej klasy obiektywem Zeiss Distagon 35 mm f/2.
Zeiss ZX1 uruchamiał się podobnie długo jak Galaxy NX, lecz wybudzał się w mniej niż sekundę, zbliżając się tym do aparatów klasycznych. Uproszczony system Android zapewniał komunikację z serwisami społecznościowymi i dyskami chmurowymi (aczkolwiek brakowało łączności 3G/LTE), oraz służył do uruchamiania Lightooma Mobile, podstawowego oprogramowania do obróbki. Jakość zdjęć była znakomita, choć testerzy zarzucali ZX1 niedopracowany autofocus i momentami niewygodną obsługę. Zeiss ZX1 długo torował sobie drogę do sklepów, a gdy tam trafił w końcu w 2020 roku, okazał się niesamowicie drogi (w Europie wyceniany był na €6000) i w zasadzie nikomu niepotrzebny. ZX1 pozostał ciekawostką znaną nielicznym, podobnie jak pochodzące z tego samego okresu pracujące pod kontrolą Androida aparaty z matrycami micro 4/3 i wymienną optyką Canon EF (Yongnuo YN450) lub optyką micro 4/3 (YN450M i YN455), które w niewielkich ilościach sprzedawane były wyłącznie na rynku chińskim.
Patrzcie – mówi Xiaomi – to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo
Gdzie w tym obrazie mieści się Xiaomi S12 Ultra concept? Wydaje się, że wszędzie i nigdzie. O ile bowiem korzenie pomysłu można wywieść właściwie z dowolnego modelu, o którym pisałem wyżej, to jego praktyczna realizacja jest już wyłącznie demonstracją siły partnerstwa Xiaomi oraz Leiki. S12 Ultra concept może być ewentualnie sprzętem kolekcjonerskim – sam chętnie bym się nim pobawił, spodziewam się też, że na pierwszą wieść o sprzedaży limitowanej serii ustawiłaby się kolejka chętnych, by sypnąć groszem.
Z punktu widzenia typowego hobbysty jest to tylko absurdalnie wyceniona ciekawostka, a z punktu widzenia fotografa za podobną kwotę może kupić pełnoprawną Leicę lub któryś z mniej prestiżowych, lecz doskonalszych technicznie i znacznie wygodniejszych w użyciu aparatów wraz z kilkoma obiektywami do kompletu.
Tylko czy wszystko zawsze musi mieć sens?