Projekty polegające na łączeniu wielu sprzętów z jednym głównym “nośnikiem” mają w sobie ogromny potencjał. Ich największa zaleta jest jednak jednocześnie ich największą wadą, bo awaria tego typu statków-matek pogrąża z miejsca nie jeden sprzęt, a wszystkie, które się w nim znajdują. Świetnym przykładem tego są lotniskowce. Z jednej strony pozwalają znacząco rozszerzyć potencjalny zasięg operacyjny floty samolotów (uczynić je dosłownie samolotami międzykontynentalnymi), zapewniać im bezpieczny przyczółek i miejsce do odnowienia zapasu paliwa oraz amunicji, ale z drugiej wyeliminowanie takich lotniskowców jest równoznaczne z pogrążeniem tysięcy wyszkolonych specjalistów i dziesiątek sprzętów bojowych o wartości idącej w setki miliardów dolarów.
Czytaj też: Pierwszy europejski dron podwodny nie będzie miał sobie równych. Cetus ochroni infrastrukturę na dnie morza
Więcej o tym, gdzie stosuje się koncepcję statków-matek, możecie przeczytać w artykule na temat odkrycia chińskich naukowców, którzy akurat opracowali sposób na znaczące ich ulepszenie i umożliwienie rozwijania prędkości hipersonicznych.
Airbus przetestował Remote Carrier, zrzucając go z samolotu towarowego w locie
Główna zaleta statków-matek jest na tyle dużą, że nie sposób jest z niej nie korzystać i Airbus wspierany przez amerykańskie lotnictwo w ramach wielu kontraktów, doskonale o tym wie. W swoim niedawnym teście firma wprowadziła na pokład samolotu transportowego A400M Atlas (tutaj naszego statku-matki) rozwijanego ciągle drona Remote Carrier w mniejszym wariancie. Następnie poderwała ten kolosalny samolot w przestworza (pamiętajmy, że A400M Atlas ma zastąpić m.in Lockheed C-130 Hercules) i na nieokreślonym pułapie zrzuciła z jego rampy ładunkowej wspomnianego bezzałogowca. Wszystko to uwieczniono na nagraniu, co oznacza, że to pierwsze takie ujęcia, pozwalające podejrzeć całą procedurę startową, jaką owoc programu Remote Carrier będzie w przyszłości przechodził.
Czytaj też: To będzie mój pierwszy dron. DJI Mini 3 wygląda jak koncert życzeń
Wprawdzie temu dronowi nadal było daleko do tego, czym Remote Carrier rzeczywiście ma być (obecnie to zmodyfikowany Airbus Do-DT25, służący do testów i dopracowywania projektu oraz wymagań), ale zachował się w locie tak, jak Remote Carrier ma się zachować. Oznacza to, że dron został dosłownie wypchnięty z ładowni samolotu A400M i będąc pod zdalną kontrolą pilota znajdującego się na pokładzie samolotu, dopiero w powietrzu aktywował swoje silniki odrzutowe i ustabilizował lot. Po chwili kontrolę nad dronem przejął zresztą pilot, znajdujący się w naziemnej stacji.
Co taki dron wypchnięty z samolotu może zdziałać? Wiele, bo poza militarnymi zastosowaniami (atakowaniem i wykrywaniem celów), może realizować misje rozpoznawcze i skutecznie przeszukiwać teren z lotu ptaka. Zwłaszcza w formacjach roju, które ciągle majaczą na horyzoncie i do których rozstawiania samoloty transportowe rzeczywiście są zdolne. Wystarczy nadmienić, że jeden A400M Atlas może być statkiem-matką dla 50 mniejszych wersji Remote Carrier lub 12 wariantów o większych gabarytach (i możliwościach), aby zrozumieć sens i potencjał tego typu projektów.
Czytaj też: Korea Północna knuje coś z bezzałogowcami. Satelity uchwyciły tajemniczego drona
To nie jedyny przejaw dążenia do zwiększania możliwości samolotów transportowych oraz samych dronów. Armia USA rozwija bowiem również “prowizoryczne pociski” w ramach programu Rapid Dragon, które ma zamiar “zrzucać” podczas lotu z platformami startowymi w formie palet oraz dąży do uczynienia z duetu myśliwiec-dron czegoś, co odmieni erę lotnictwa wojskowego. Nic więc dziwnego, że wykonany wcześniej test jest częścią europejskiego programu Future Combat Air System (FCAS), w ramach którego myśliwce szóstej generacji będą realizować misje wspólnie z rojami wysoce zautomatyzowanych, ale nadal zdalnie sterowanych dronów typu stealth o szerokich możliwościach.