Jak pewnie wszyscy już wiedzą, od kilku tygodni Elon Musk sieje chaos na Twitterze i poza nim, niejako zmuszając dyskurs publiczny do ponownego zastanowienia się, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy na tym internetowym łez padole. Jednym ze sposobów multimiliardera na odwracanie uwagi od jego fatalnego stylu zarządzania Twitterem i – w konsekwencji – topniejących akcji jego pozostałych firm jest publikowanie tzw. „Twitter Files”, czyli nieznanych faktów dotyczących przeszłości serwisu.
Czytaj też: Szalony król. Elon Musk ruszył na wojnę, której nie może wygrać
Przyznaję, niektóre są naprawdę niezłe, np. to, jak sztab obecnego prezydenta USA naciskał serwis, by pogrzebać historię o Hunterze Bidenie. Inne to kompletne kapiszony, które jednak mają sporą siłę oddziaływania ze względu na tematykę, której dotyczą – w tym konkretnym przypadku mowa o kulisach bana dla Donalda Trumpa po nieudanym zamachu stanu (bo tak trzeba to nazywać).
Niezależnie od sympatii politycznych, nie sposób zaprzeczyć jednemu: były prezydent Stanów Zjednoczonych siał największy ferment w mediach społecznościowych, który rozlewał się na cały świat, a jako że przykład idzie z góry, degradacja poziomu debaty publicznej przez czas jego prezydentury była namacalna. Bo skoro tak „potężny” człowiek może sobie pozwalać na zachowywanie się w sieci jak Krystyna Pawłowicz jak niestabilny emocjonalnie nastolatek, to dlaczego inni politycy mieliby się hamować?
Oczywiście miarka się przebrała, gdy Trump wykorzystał swoje niebotyczne zasięgi, by po przegranych wyborach podjudzić swoich fanów do insurekcji 6 stycznia 2021 r., co poskutkowało szturmem motłochu na Kapitol i procesami sądowymi, które trwają do dziś. W obliczu tych wydarzeń Twitter, Facebook i inne platformy społecznościowe zdecydowały się – po konsultacjach z organami zewnętrznymi – na permanentne zablokowanie konta byłego prezydenta.
Elon Musk, który ewidentnie nie ma bladego pojęcia o tym, czym jest wolność słowa, uznał, że ban dla Trumpa był bezzasadny i przywrócił jego konto na Twitterze (na szczęście Trump olał ten akt łaski i na Twittera jak dotąd nie wrócił, choć to pewnie kwestia czasu), a potem „upublicznił” kulisy decyzji o banie.
Jack Dorsey, założyciel Twittera, który rok temu był odpowiedzialny za decyzję o zablokowaniu konta Trumpa, sam powiedział, że nie cieszy się ani nie jest dumny z tej decyzji.
Dzisiaj Dorsey bije się w pierś i niejako przyznaje, że za jego sprawą internet stał się miejscem do gruntu toksycznym.
Jack Dorsey przeprasza za to, że internet to śmietnik. I proponuje, jak ten śmietnik posprzątać
W opublikowanym właśnie liście założyciel Twittera robi coś, co w świecie big techów jest niespotykane – przyznaje się do błędu. Osobiście nie muszę się zgadzać z Dorseyem we wszystkim. Na pewno nie zgadzam się z tezą, że ban dla byłego prezydenta był błędem. Nie był. Nikt nie zrobił tyle zła dla debaty publicznej co były prezydent USA i ograniczenie mu dostępu do internetowego megafonu było zasadne, zwłaszcza po tym, jak wykorzystał swoje zasięgi do próby zamachu stanu. Inne platformy nie mają co do tego żadnych wątpliwości i Dorsey też nie powinien.
Trudno się jednak nie zgodzić z konkluzją, którą ujawnił ban dla byłego prezydenta – internetem rządzą dziś wielkie korporacje, które są dodatkowo naciskane przez rządy (co pokazał choćby przykład tuszowania historii Huntera Bidena).
I temu Jack Dorsey przede wszystkim chce się przeciwstawić, przepraszając za to, że poświęcił tyle lat na budowaniu narzędzi, które mają służyć interesowi rządów i korporacji, a nie ludzi. Jego bicie się w pierś nie jest jednak pustym gestem, bo już teraz idą za nim konkretne działania.
Pierwszym jest wsparcie firm, które służą wizji zdecentralizowanego internetu, poza kontrolą rządów i big-techów. Od przyszłego tygodnia Dorsey zacznie przydzielać granty, począwszy od miliona dolarów rocznie dla komunikatora Signal. Nie są to czcze obietnice – Dorsey stoi na czele inicjatywy filantropijnej #SmartSmall, która udostępnia publicznie listę dotacji z uzasadnieniem, dlaczego je przyznała. Każdy może podejrzeć plik w Google Docs pod tym adresem.
Zdaniem założyciela Twittera internet musi być przede wszystkim transparentny, otwarty i zdecentralizowany, a za moderację treści powinny odpowiadać… algorytmy. Ale nie takie, jakie dotychczas budowały jego firmy, tworzące narzędzia moderacji na szeroką skalę, lecz narzędzia jak najbardziej lokalne. Jego zdaniem każda firma powinna móc budować własne algorytmy moderujące, jak najlepiej dostosowane do konkretnych wymogów i kryteriów. Co jednak zaskakujące, Dorsey uważa też, że jedyną osobą, która może usuwać treść z internetu, jest… jej autor. Innymi słowy, według tej polityki to nie platforma social mediowa usuwałaby treść, ale np. musiałaby nakłonić autora do usunięcia treści, np. pod rygorem zablokowania konta.
Prócz tego Dorsey postuluje, by firmy stawiały na „niekomfortową transparentność” i uzupełniały się wzajemnie, a nie tworzyły sztuczne złote klatki.
Na tej utopijnej wizji rysuje się jedna rysa
Czytając list Dorseya trudno nie odnieść wrażenia, że proponuje on nowoczesną wizję starego internetu. Tego sprzed absolutnej dominacji Google’a, powstania Mety i Twittera, czy tiktokizacji każdego z serwisów.
Niestety patrząc po odpowiedziach na wpis Dorseya na Twitterze, jego odezwa została odebrana przez apologetów Elona Muska jako próba wybielenia samego siebie. Można tam przeczytać m.in. komentarze pokroju “kapitan Titanica mówi, jak jego załoga mogła ominąć górę lodową”, co niestety wskazuje, że przede wszystkim – wielu ludzi problemu nie widzi i nie podziela wizji byłego szefa Twittera. O ile też jest to wizja piękna i chwalebna, tak… raczej niemożliwa do zrealizowania. A to dlatego, że jako ludzie dążymy do wygody i poczucia bezpieczeństwa. Nie lubimy wyzwań i wysiłku, na tej kanwie budowany był internet ostatniej dekady. Nawet narzędzia, których teoretycznie nie lubimy (np. personalizowane reklamy czy śledzące nas ciasteczka) na koniec dnia służą naszej wygodzie i gdyby ich nagle zabrakło, internet przestałby być dla nas tak komfortowym miejscem.
Świetnym przykładem tego, że utopijna wizja Jacka Dorseya rozbija się o wygodnicką rzeczywistość jest Mastodon, którego swoją drogą Dorsey przywołuje w swoim liście. Mastodon jest dokładnie taką utopijną wersją Twittera, o jakiej marzy jego były właściciel – zdecentralizowanym serwisem, na otwartej platformie, składającym się z tysięcy serwerów, które mogą, ale nie muszą wchodzić ze sobą w interakcję. I wszystko pięknie; Mastodon zanotował rekordowy przyrost liczby użytkowników po przejęciu Twittera przez Elona Muska, ale ta piękna chwila nie trwała długo. Po chwilowym skoku nastąpiła stagnacja i jestem więcej niż pewien, że wkrótce nastąpi odpływ. A to dlatego, ze Mastodon jest zaprzeczeniem idei dotychczasowych social mediów – prostych w obsłudze i wygodnych. Mastodon nie jest wygodny. Nie jest prosty.
Czytaj też:
- Założyłem konto na Mastodon. Prawie nic nie kumam, ale podoba mi się
- Mastodon brzmi jak utopia. Przyglądamy się, o co chodzi w popularnej alternatywie dla Twittera
Niestety Jack Dorsey na razie nie proponuje też, jak rozwiązać problem monetyzacji treści i utrzymania internetowych serwisów i mediów społecznościowych. Dziś utrzymują się one niemal w całości z reklam. A aby utrzymywać się z reklam, trzeba generować ruch i kliki dla reklamodawców, co z kolei wymaga jak największego angażowania użytkowników, czyli stosowania clickbaitu (w przypadku mediów) lub algorytmów poleceń (w przypadku social mediów), których tak bardzo dziś nienawidzimy. Niestety tego problemu jeszcze nikt rozwiązać nie potrafi, a skoro jako ludzkość jesteśmy też niechętni, by za dostęp do tych serwisów płacić, to póki co wszystko zostanie po staremu. Pewne jest tylko jedno:
Internet musi się zmienić, nim będzie za późno
Dzisiejszy internet, a szczególnie media społecznościowe, to śmietnik. Nie przeczę, że jest w nim też wiele dobra i wiele wartościowych treści, ale bardziej niż kiedykolwiek trzeba się do nich przebijać przez toksyczną ścianę nadprodukcji contentu i szorującego po dnie języka debaty publicznej. Co gorsza, jest to śmietnik coraz ściślej kontrolowany przez bardzo wąskie grono ludzi i wielkich korporacji, co z roku na rok coraz bardziej sprawia, że stajemy się od tego grona globalnie zależni.
Dlatego kiedy człowiek współodpowiedzialny za ten stan rzeczy bije się w pierś i proponuje rozwiązania, to słucham z uwagą. Nawet jeśli nie ze wszystkim się zgadzam. Bo sam nie mam najmniejszego pomysłu, jak uzdrowić internet. Ty pewnie też. I ty też nie. Naszą jedyną nadzieją są ludzie tacy jak Jack Dorsey, którzy dysponują pomysłem, wiedzą, majątkiem i narzędziami, by wdrożyć te pomysły w życie.