To właśnie oni wykorzystali tzw. śluzowca, czyli eukariotyczny organizm, do wytwarzania energii. Jest on bowiem w stanie przewodzić prąd, a w zamian za zasilanie noszonego na nadgarstku urządzenia “oczekuje” opieki i pożywienia. Brzmi jak całkiem sensowny deal, nieprawdaż?
Czytaj też: Tak daleko nie poleciał jeszcze żaden żywy organizm. NASA przeprowadzi ambitną misję
Sprawy przybierają jeszcze ciekawszy obrót, gdy zdamy sobie sprawę, iż zegarek działa wyłącznie wtedy, gdy zapewnimy jego mieszkańcowi odpowiednie warunki. Jednym z etapów projektu realizowanego przez Jasmine Lu i Pedro Lopesa było określenie, jak takie żywe urządzenie może zmienić zazwyczaj jednokierunkową usługę w coś znacznie bardziej wyrównanego.
Podczas omawiania swoich doświadczeń z normalnymi smartwatchami, Fitbitami czy innymi urządzeniami do noszenia, ludzie mówili, że po prostu używali ich w konkretnym celu. A z tym urządzeniem czuli się bardziej jakby to była dwukierunkowa relacja, ponieważ musieli o nie dbać. Mieli też jakiś rodzaj przywiązania do niego, ponieważ jest żywe i czuli, że nie mogą go wyrzucić lub po prostu schować do szafy. wyjaśnia Lopes
Jednym z zadań tak zaprojektowanego urządzenia było wskazywanie czasu i mierzenie tętna osoby noszącej. Sęk w tym, że ta druga funkcja była dostępna tylko dzięki odpowiedniej kondycji organizmu z gatunku Physarum polycephalum. Jego cechami charakterystycznymi jest szybki wzrost, wysoka wytrzymałość i zdolność do… pokonywania labiryntów.
Jak w ogóle cały mechanizm wygląda w praktyce? Wspomniany jednokomórkowiec znajduje się w obudowie zegarka. Musi być karmiony mieszanką wody i owsa, co przekłada się na jego rozwój. Kiedy rozrośnie się na tyle, by dotrzeć na drugą stronę obudowy, tworzy obwód elektryczny, który aktywuje funkcję monitorowania tętna. Kiedy jednak zabraknie mu składników odżywczych, wejdzie w stan uśpienia, który może potrwać nawet długie lata.
Naukowcy umieścili w obudowie smartwatcha tzw. śluzowca
Oczywiście można odnieść wrażenie, że taki gadżet to przede wszystkim ciekawostka, ale jednocześnie zwraca on uwagę na pewną kwestię: często porzucamy elektronikę, nawet jeśli mogłaby jeszcze nadać się do użycia. To z kolei przekłada się choćby na rosnące zanieczyszczenie środowiska.
Czy umieszczenie żywego organizmu w smartwatchu może coś zmienić? Aby się o tym przekonać, autorzy zaprosili pięć osób do udziału w eksperymencie. Musiały one nosić zegarek przez dwa tygodnie. Przez pierwszy tydzień ochotnicy opiekowali się swoim małym towarzyszem, by w kolejnym o nim “zapomnieć”, co prowadziło do utraty możliwości pomiaru tętna. W międzyczasie uczestnicy opisywali swoje doświadczenia.
Czytaj też: 7 lat ze smartwatchami. Kto raz spróbuje, ten nie wróci do klasycznych zegarków
Jak się okazało, stopień przywiązania był zaskakująco wysoki. Osoby biorące udział w eksperymencie zaznaczały, iż mają znacznie większą słabość do swojego pupila, aniżeli do wirtualnych, takich jak popularne kiedyś Tamagotchi. To powinno w dłuższej perspektywie przełożyć się na nieco większy stopień przywiązania do elektroniki i wydłużenie jej żywotności.