Na początek wyznanie – kocham klasyczne zegarki. Może nie takie za 1,4 mln zł, które są niczym więcej jak fanaberią dla garstki bogatych snobów dziełami sztuki, a nie praktycznymi sprzętami codziennego użytku, ale klasyczne czasomierze wciąż budzą we mnie fascynację i podziw. Mimo to po 7 latach ze smartwatchami nie potrafię się zmusić, by znów założyć na nadgarstek starego G-Shocka czy sprawić sobie wymarzonego Orisa Big Crown, choć z każdym rokiem kusi mnie to coraz bardziej. Ale o tym za chwilę.
Smartwatche są ze mną od 2015 r.
Z zawodowego obowiązku miałem okazję sprawdzić chyba każdy liczący się smartwatch, jaki ukazał się na rynku na przestrzeni ostatnich ośmiu lat, ale nie stroniłem od nich także prywatnie.
Wszystko zaczęło się w 2015 r. od produktu martwej już marki Pebble – a konkretnie Pebble Time. Był to zegarek plastikowy, wręcz zabawkowy, z ekranem wykonanym w technologii e-papieru (nie mylić z e-Ink), który miał rozdzielczość kalkulatora, a mimo to Pebble bił na głowę większość istniejących ówcześnie smartwatchy pod względem jakości obsługi. No, może nie licząc Apple Watcha, którego pierwsza generacja debiutowała niemal równolegle z tym niszowym projektem i który to finalnie stał się gwoździem do trumny Pebble’a.
Gdy niespełna rok później wiadomo już było, że Pebble zniknie z technologicznej mapy świata, postawiłem na zegarki z Android Wear (dziś Wear OS). Przez jakieś dwa lata nosiłem smartwatche Fossila, aż do momentu, w którym prywatnie przesiadłem się z Androida na iOS, a kombinacja zegarka z Androidem i telefonu od Apple’a nieszczególnie się sprawdzała.
Jako że długo broniłem się przed kupnem Apple Watcha, przez moment romansowałem też ze smart-opaskami Xiaomi. Niestety, zarówno Mi Band 4 jak i Mi Band 5 zginęły śmiercią tragiczną, pokonane przez piach i morską wodę, czyli typowe warunki, w których spędzam kilkadziesiąt dni w roku.
Trzy lata temu pierwszy raz spróbowałem zegarków Garmina. Pierwszy był Fenix 6 (bez Pro), którego z miejsca pokochałem za jego ponadprzeciętną wytrzymałość i możliwości fitnessowe. Jako że dużo ćwiczę, ekosystem Garmina był dla mnie jak objawienie, rozjeżdżając wszystko, z czym miałem do czynienia do tej pory. Niestety z jakiegoś powodu Fenix 6 nie współpracował z moim ówczesnym iPhone’em 11, nieustannie gubiąc sygnał i prezentując codzienne problemy z synchronizacją, toteż po kilku miesiącach sprzedałem go i zanurkowałem w głąb ekosystemu Apple’a, kupując Apple Watcha Series 6.
Przez lata stroniłem od Apple Watchy, bo najpierw nie miałem iPhone’a, a gdy już stałem się jego posiadaczem, to nie umiałem sobie wyobrazić kupna zegarka, który nie potrafi wyświetlać godziny przez cały czas. Gdy jednak Apple zaimplementował tryb Always-on Display, ta wymówka straciła rację bytu, więc spróbowałem Apple Watcha i… sprzedałem go po niespełna pół roku.
Apple Watch to cudowny smartwatch, nie dziwię się, że jest dziś najpopularniejszym nie tylko smartwatchem, ale po prostu zegarkiem na świecie. Ma wspaniałe funkcje smart, jest ściśle zintegrowany z ekosystemem Apple’a i naprawdę można się zakochać. W moim przypadku miłość szybko jednak ustąpiła zniesmaczeniu. Po doświadczeniu z Garminem i opaskami Xiaomi, codzienne ładowanie zegarka było dla mnie uwsteczniające. Możliwości fitnessowe Apple Watcha również okazały się skrajnie ułomne na tle Garmina, ale ponad wszystko zegarek Apple’a jest sprzętem tak filigranowym, że nieustannie bałem się o jego przetrwanie.
W efekcie nosiłem go cały czas w brzydkim, gumowym etui, co jest specyficznym rodzajem perwersji – powiedzcie miłośnikowi klasycznych zegarków, że musicie nosić smartwatcha w etui. Śmiech będzie słychać na drugim końcu miasta. Miałem tak dość ciągłego chuchania i dmuchania na produkt Apple’a, że bardzo szybko się go pozbyłem i wróciłem do Garmina. Od przeszło roku – nie licząc okresu testowania innych sprzętów – na moim nadgarstku stale znajduje się Fenix 6 Pro, o którego nie muszę się martwić, którego ładuję raz na dwa tygodnie i który może nie jest tak inteligentny jak Apple Watch, ale za to bije go na głowę pod względem możliwości fitnessowych, o jakości wykonania nie wspominając, bo z nią może się równać wyłącznie dwukrotnie droższy Apple Watch Ultra… i to nie do końca.
Poza zegarkami, które nosiłem prywatnie, cały czas testowałem też inne sprzęty. Galaxy Watche, Fitbity, Amazfity i inne wynalazki. Wszystkie mają pewne uniwersalne zalety, przez które trudno jest wrócić do klasycznych zegarków, choć nie brakuje im też uniwersalnych wad, przez które taki powrót wciąż chodzi mi po głowie.
Jakie są zalety smartwatchy?
Przede wszystkim to, że robią nieporównywalnie więcej niż tylko informowanie nas o godzinie. Obiektywnie rzecz ujmując – nikt z nas nie potrzebuje dziś naręcznego zegarka. Mamy 15 innych sposobów sprawdzenia, która jest godzina, z zerknięciem na ekran smartfona na czele. Nie potrzebujemy dedykowanego urządzenia do odmierzania czasu, bo technologia dała nam wiele lepszych na to sposobów.
Dlatego w inteligentnym zegarku pokazywanie godziny to tak naprawdę najmniej istotna funkcja, choć jeśli już o tym mowa, to i tak smartwatche robią to lepiej od klasycznych zegarków. Nigdy nie trzeba pamiętać o tym, by zmienić godzinę po zmianie czasu. Nie trzeba się martwić, że na skutek wady mechanizmu zegarek się spieszy lub późni. Ba, możemy nawet wyświetlać na bieżąco czas dla kilku stref czasowych, które w dodatku aktualizują się automatycznie, zależnie od naszego położenia.
Niezaprzeczalnie największą zaletą smartwatchy, o której łatwo zapomnieć, jest stałe monitorowanie naszego stanu zdrowia. Na co dzień tego nie doceniamy, ale na przestrzeni ostatnich lat po wielokroć można było przeczytać nagłówki, jak to smartwatch (zwykle Apple Watch) uratował komuś życie, odpowiednio szybko rozpoznając symptomy problemów zdrowotnych.
Nawet jeśli nie uprawiamy sportu, smartwatche potrafią nam też skutecznie zasugerować, że powinniśmy ruszyć dupsko i zrobić kilka kroków. Do tego całkiem skutecznie gamifikują cały ten proces, byśmy czuli się zachęceni do rywalizacji i do wypełniania kółeczek aktywności czy pokonywania codziennych wyzwań. Dla tych zaś, którzy preferują aktywny styl życia, inteligentne zegarki to wręcz trenerzy personalni, zwłaszcza gdy mowa o produktach takich marek jak Garmin, Polar czy Suunto, ale też Fitbit czy ten nieszczęsny Apple Watch. Smartwatche pozwalają na dokładne monitorowanie progresu i planowanie treningów, czym znacznie ułatwiają cały proces.
Smartwatch to też szereg możliwości, które niejako pozwalają odłożyć smartfona na bok. Na każdym porządnym smartwatchu znajdziemy drobne aplikacje, pozwalające np. odmierzać czas, wykonać proste kalkulacje czy sterować odtwarzaniem muzyki bez konieczności sięgania po telefon. Z wielu smartwatchy można też dzwonić lub przynajmniej wykorzystywać je w roli zestawu głośnomówiącego, by – ponownie – nie gapić się w ekran telefonu, gdy nie jest to konieczne. Smartwatch przekaże nam też powiadomienia z telefonu, dzięki czemu zawsze możemy być na bieżąco i nie przegapiamy ważnych wiadomości od bliskich czy współpracowników.
To jednak prowadzi mnie do wad inteligentnych zegarków, bo ich największa zaleta jest jednocześnie ich największym mankamentem.
Wady inteligentnych zegarków – nie ma ich wiele, ale mogą zniechęcić
Z perspektywy 7 lat za największą wadę smartwatchy jednoznacznie mogę uznać to, że niejako człowiek staje się ich niewolnikiem. Niczym pies Pawłowa, spoglądam na nadgarstek za każdym razem, gdy poczuję na nim wibrację. Z jednej strony to dobrze; przed erą smartwatchy kompulsywnie sprawdzałem telefon, by mieć pewność, że niczego nie przegapiam. Teraz jednak zegarek potrafi wybić mnie z rytmu w najmniej spodziewanym momencie, bombardując powiadomieniami, co jeszcze szczególnie uciążliwe, gdy mamy w znajomych kogoś komunikującego się
w ten
sposób
na
Messengerze
czy innym
komunikatorze.
Oczywiście, ktoś powie zaraz, że powiadomienia można wyłączyć, albo przefiltrować tak, by nie przeszkadzały. I oczywiście ten ktoś będzie miał rację; sam korzystam aktywnie z filtrowania i przepuszczam na nadgarstek tylko te powiadomienia, które mogą być istotne. Ale no właśnie – skoro celowo zdecydowałem, by na nadgarstek otrzymywać tylko potencjalnie istotne informacje, to tym bardziej nie chcę przegapić żadnej z nich. A co do wyłączenia powiadomień – nie po to korzystam z inteligentnych zegarków, by nie używać najważniejszej ich funkcji.
Kolejna wada to czas pracy. Z perspektywy garminowca, który ładuje smartwatch raz na 10-14 dni, może nie boli mnie to aż tak bardzo, ale nadal pozostaje faktem, że mamy na nadgarstku zegarek, o którym trzeba pamiętać. Klasyczne czasomierze, zależnie od mechanizmu, wymagają co najwyżej wymiany baterii raz na kilkanaście miesięcy, a z kolei zegarki mechaniczne nie wymagają tego wcale. Po prostu działają, napędzane ruchem naszego ciała.
Tymczasem o smartwatchach trzeba zawsze pamiętać. Gdy miałem Apple Watcha, doprowadzało mnie to do szewskiej pasji, zwłaszcza w sytuacjach, gdy zegarek nie dawał rady wytrzymać do końca dnia, lub w podróży, gdy nie miałem możliwości naładowania go, a ten rozładowywał się przed dotarciem do celu.
Bardzo istotną wadą inteligentnych zegarków jest też ich wytrzymałość, nie tylko w ujęciu trwałości, ale też długowieczności. Nie licząc chlubnych wyjątków, zwykle w zegarkach sportowych pokroju Garmina Fenix, smartwatche to filigranowe zabawki. Nie są w stanie znieść nawet ułamka z tego, co zniesie typowy zegarek analogowy, nie mówiąc już o wyspecjalizowanych tool watchach czy G-Shockach. I wcale nie mówię tu o zegarkach bardzo drogich; byle Seiko czy wspomniany Casio jest w stanie znieść więcej, niż smartwatch od Apple’a, Samsunga czy innego wiodącego producenta.
Co najważniejsze jednak, nawet tani zegarek klasyczny przeżyje nawet najdroższego smartwatcha. Niemal każdy ze smartwatchy, który posiadałem na przestrzeni ostatnich siedmiu lat, dziś jest po prostu elektrośmieciem. Pebble zakończył wsparcie produktu, a do tego w moim egzemplarzu samoistnie wylał się ekran. W parze Fossilów akumulatory spuchły tak bardzo, że konieczna była utylizacja. Tymczasem klasyczny Timex, którego dostałem na 18. urodziny, dalej działa i wygląda jak nowy, choć był to relatywnie tani zegarek.
Dobrej jakości analogowy czasomierz przeżyje ciebie, twoje dziecko i twojego wnuka. Dobrej jakości smartwatch przeżyje 3-5 lat, a potem dołączy do rosnących na całym świecie hałd elektrośmieci.
No i w końcu… smartwatche nie mają w sobie tego czegoś. Większość jest robiona na jedno kopyto, a też ze względu na ich masową sprzedaż każdy ma na nadgarstku zegarek, który wygląda z grubsza tak samo. Przysięgam, gdy czasem siedzę na lotnisku i widzę Apple Watcha na każdym możliwym nadgarstku, czuję się jakbym obserwował atak klonów. Klasyczne zegarki są przedłużeniem osobowości noszącego. Dają też przeogromny wybór, jeśli chodzi o dobranie zegarka do danej sytuacji, preferencji czy zastosowania. Smartwatche są takie same. Ok, możemy je podzielić na te bardziej inteligentne i te bardziej sportowe, ale na koniec dnia większość z nich to po prostu kawałki metalu ze szklanym ekranem. Nie zrozummy się źle; bardzo lubię mojego Garmina, uważam, że to jeden z najładniejszych smartwatchy na rynku, ale… na tle klasycznych czasomierzy jego urok dość szybko blednie.
Smartwatch czy klasyczny zegarek?
Z powodu opisanych wyżej wad cały czas drzemie we mnie chęć powrotu do klasycznych zegarków. Wzdycham tęskno na widok Omegi Seamaster, zachwycam się, widząc niezniszczalną powłokę G-Shocka Mudmaster i nie mogę się napatrzeć na wspomnianego we wstępie Orisa, który przecież nie jest jakimś przesadnie luksusowym zegarkiem.
Tym niemniej smartwatche uwiązały mnie do siebie na tyle skutecznie, że choć serce by chciało, to rozum nie widzi możliwości powrotu. Smartwatch jest dziś dla mnie nie tylko czasomierzem, ale też niezastąpionym kompanem treningów i pomocnym narzędziem, przydającym się na każdym kroku. I choć wady inteligentnych zegarków momentami bywają niezmiernie irytujące, a ich krótka przydatność do użytku rodzi słuszne obawy natury ekologicznej, tak wiem jedno – kto raz spróbuje, ten (raczej) nie wróci do klasycznych czasomierzy.