Zacznijmy od podstawowej kwestii – auta elektryczne nie są złe
Jazda i posiadanie auta elektrycznego ma sporo zalet, o czym możecie przeczytać w naszych testach, czy materiale, jaki przygotowaliśmy na Focusie. To w zdecydowanej większości bardzo komfortowe pojazdy, pełne technologicznych nowinek, oferujące cichą jazdę, dynamiczne przyśpieszenie, a co za tym idzie – dużą elastyczność w prowadzeniu. Można nimi jeździć po bus-pasach, parkować za darmo w strefie płatnego parkowania, czy korzystać z klimatyzacji na postoju, bez konieczności wypluwania spalin z pracującego silnika. A to tylko początek z listy zalet, jakie wymieniliby posiadacze tego typu aut.
Samochód elektryczny nie jest dla każdego. Nie każdemu się opłaca, nie każdy ma dostęp do ładowarek, albo możliwości wygospodarowania czasu na ładowanie. Bo wbrew przekonaniom wielkomiejskiej bańki, nie każdy ma możliwość wyjechania na godzinkę z domu, żeby rozkoszować się kawą i pracą na laptopie w kawiarni.
Ładowanie w naszym pięknym, czarnym złotem ze Śląska stojącym kraju, nie zawsze jest idealne. Tylko jest grupa osób, której żadne płacze, ani zgrzytanie zębami nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne.
Czytaj też: Czy hybryda plug-in ma sens? Pewnie – wystarczy przestrzegać 2137 zasad i może się opłacać
Przejechałem autem elektrycznym 1500 km. Zobacz, jakie to przyjemne – wystarczy planować!
Mało co bardziej podnosi mi ciśnienie, jak artykuły promowane w ten sposób. Niemal zawsze po otwarciu okazuje się, że faktycznie może i było 1500 km, ale w Belgii, Holandii czy innej Norwegii. W Belgii, gdzie w maju 2021 roku było 2 326 szybkich ładowarek, w 10-milionowym kraju o powierzchni ponad 30 tys. kilometrów kwadratowych. Dla porównania w 38-milionowej Polsce mamy na koniec 2022 roku 752 szybkie ładowarki na powierzchni ponad 322 tys. kilometrów kwadratowych.
Miłośnicy elektromobilności zgodnie przekonują – wystarczy nauczyć się planować. Coś w tym jest, nie każdy umie i potrzebuje planować trasę, a wystarczy na to poświęcić 10-15 minut. Zamieniamy naszą 3-godzinną trasę na podróż trwającą co najmniej 4 godziny, wiemy, gdzie się naładujemy po drodze i z jakim zapasem energii pojawimy się pod ładowarką. O ile będzie wolna. Ale jak to, nie zaplanowałeś, drogi kierowco tego, że docelowa ładowarka, jedyna w mieście o mocy większej niż 22 kW będzie akurat zajęta? Debil jesteś! Trzeba było planować inaczej. Lepiej. Albo mieć w bagażniku 30-metrowy przewód do ładowania i podłączyć się do gniazdka w łazience na stacji benzynowej.
Właśnie to jest problem osób, które próbują na siłę promować auta elektryczne. To nie elektromobilność jest winna temu, że nie ma wolnej ładowarki, albo szybka ładowarka ładuje z niską mocą. Winny jest kierowca. Albo samochód, opcjonalnie plamy na Słońcu. W żadnym wypadku elektromobilność!
Czytaj też: Gdzie się podziały autonomiczne samochody? Samojezdne pojazdy zapadły się pod ziemię
Przestańcie być biedni! Eksperci robią autom elektrycznym w Polsce czarny PR
Wiele razy próbowałem zabrać się za tego typu tekst, bo jak wspominałem na wstępie, auta elektryczne wcale nie są złe i wyszłoby, że przesadnie hejtuję. Ale wczoraj czara goryczy została przelana.
Jeśli w trakcie testu auta nie mieliśmy okazji przeprowadzić pomiarów zużycia paliwa/energii, jedziemy w stałą trasę testową. Volkswagen ID.3 miał przed wyjazdem ok 40% zapasu energii, a do przejechania, wraz z kolejnym dniem, sporo ponad 100 km, z czego większość prędkością 120-140 km/h, co znacznie podnosi zużycie energii. Trzeba było go doładować. Wybraliśmy najbliższą ładowarkę, w zasadzie najpewniejszą, która nas nigdy nie zawodzi – Ecotap z dwoma gniazdami DC o mocy 100 kW. Ładowarka pusta, żadna Tesla nie kradnie mocy, na parkingu 10 stopni Celsjusza, podpinamy kabel, akceptujemy ładowanie w aplikacji, i… moc ładowania staje na 40 kW.
Dla jasności, Volkswagen ID.3 w wariancie Pro obsługuje ładowanie z maksymalną mocą 124 kW i kilka dni wcześniej ładowarką 50 kW ładowaliśmy go z mocą ok 44-46 kW. Każdy, kto miał przyjemność ładować auta na publicznych stacjach ładowania w Polsce wie, że sytuacja, w której ładowarka oferuje prąd o mocy X, a moc ładowania to 1/3 tego X-a, nie jest jednostkowym przypadkiem. Efektem całej tej sytuacji był poniższy wpis:
No i się zaczęło… Plamy na Słońcu może niekoniecznie, fazy Księżyca też nie, ale od razu znaleźli się potencjalni winni. Kabel jest zły, bateria zbyt chłodna, a w ogóle Volkswagen to ma słabą krzywą ładowania.
Jest też inna hipoteza, ciekawsza, zwyczajnie jestem idiotą. W dodatku ślepym. Pewnie podłączyłem się do złej ładowarki.
Teraz wyobraźcie sobie typowego Kowalskiego, który miał zastrzyk gotówki, ciężko na nią zapracował, albo mu się poszczęściło w życiu i kupuje sobie auto elektryczne. Nowe, prosto z salonu; żeby zostać przy jednej marce w tym tekście, wybiera rodzinnego Volkswagena ID.4 w wersji GTX z napędem na cztery koła, bo czasem na działkę jeździ. Jak Kowalski przeczytał na stronie internetowej producenta, maksymalna moc ładowania akumulatora to 135 kW, co potwierdził mu sprzedawca. Co ważne, na stronie internetowej nie ma żadnych gwiazdek.
Kowalski jedzie do ładowarki; akurat miał szczęście, bo trafiła mu się pusta ładowarka o mocy 100 kW. Podpina samochód, a tam moc ładowania nie przekracza 35 kW. Nie bardzo to rozumie. Szuka w Internecie, zadaje pytanie w mediach społecznościowych, oznacza elektromobilnych influencerów. Co dostaje w odpowiedzi? No debil jesteście Kowalski! Nie rozgrzaliście akumulatora, ładowarka ma zły kabel, trzeba było kupić Teslę, bo Volkswagen ma złą krzywą ładowania, no mooooooże jest jakaś awaria ładowarki, albo to byłby jednostkowy i mało prawdopodobny przypadek.
Co myśli Kowalski? No skoro te światłe autorytety elektromobilności tak mówią, to mnie pewnie ten Volkswagen oszukał! Nikt mi nie mówił, że ja muszę jakoś podgrzewać akumulator i składać kotka w ofierze przed ładowaniem. Gdzie jest UOKiK?!
Czytaj też: Test Nissan Juke Hybrid – to nie jest samochód dla ludzi o ciężkiej nodze
Nikt nie szkodzi autom elektrycznym bardziej niż ich zagorzali zwolennicy
Agresywna postawa zwolenników elektromobilności to najgorsza możliwa reklama dla aut elektrycznych. Zwalanie każdego problemu na użytkownika i odwoływanie się do mitycznej Norwegii jako wzoru do naśladowania to chybione argumenty.
Tak, 79% aut zarejestrowanych w Norwegii w 2022 roku to były auta elektryczne. Już na koniec 2021 roku było ich tam prawie 650 tys. (niecałe 65 tys. na koniec 2022 roku w Polsce). W Norwegii mieszka prawie 5,5 mln osób na powierzchni ponad 385 tys. kilometrów kwadratowych i mają oni dostęp do 17 tys. ładowarek, w tym ponad 3 300 szybkich ładowarek. Do tego Norwegia stoi odnawialnymi źródłami energii i od lat jest mądrze rządzonym krajem, który odnawialne źródła promuje. Ponadto średnie zarobki Norwegów to 21 tys. zł miesięcznie, czyli ponad trzykrotnie wyższe niż średnie wynagrodzenie w Polsce. Porównywanie Norwegii do Polski przy takich różnicach jest, delikatnie rzecz ujmując, nietrafione.
Atakowanie osób sceptycznie nastawionych do aut elektrycznych, że przez ich postawę Polska nie będzie drugą Norwegią albo że dzięki temu Putin rośnie w siłę naprawdę się zdarza Nie wierzycie? Proszę bardzo, świeży przykład:
Zwolennicy elektromobilności, jeśli faktycznie chcą ją promować, powinni mocno przemyśleć swoje postępowanie. Kompletnie nie rozumiem ich syndromu oblężonej twierdzy, choć mam jeden pomysł na teorię spiskową. Infrastruktura ładowania w Polsce jest tak słabo rozwinięta, że starają się oni specjalnie zniechęcić ludzi do aut elektrycznych, żeby mieć dla siebie wolne ładowarki. Innego logicznego wytłumaczenia nie widzę.
Czytaj też: Samochód elektryczny się nie opłaca. Przekonaj mnie do zmiany zdania