Fotografia to nie opowieść o doskonałości. Dziś mało kto o tym pamięta, szukając wszędzie perfekcji

Testuję sobie właśnie dwa tanie chińskie obiektywy. Metal i szkło, nawet całkiem przyzwoicie wykonane, nie ma w nich grama elektroniki. Wszystko trzeba zrobić ręcznie, przysłona, ostrość – na obracanych mechanicznych pierścieniach. No i to wrażenie – jakbym się cofnął do czasu Zenita czy Praktiki.
Carl Zeiss Jena Sonnar

Carl Zeiss Jena Sonnar 135 mm f/3.5 z roku 1980

Fotografowanie nimi to też szczególna rzecz. Są to bowiem szkła niedoskonałe, brak im ostrości, aberracja chromatyczna, koma – wymienię dowolną wadę, a pewnie tam będzie. A jednak… lubię się nimi bawić. Nie wszystko bowiem zawsze musi być perfekcyjne.

Czym w ogóle jest perfekcja w fotografii?

Odpowiedź na tak zadane pytanie nie jest wcale prosta i jednoznaczna. Pod dążenie do perfekcji podciągnąć można co najmniej kilka zjawisk – producenci próbują nas, klientów, przekonać, że niezbędny nam są coraz doskonalsze aparaty fotograficzne, twórcy obiektywów zasypują nas coraz doskonalszą (i przy okazji droższą) optyką w tym samym celu.

Na końcu drogi jest oczywiście wyimaginowany ideał, nieosiągalny, gdyż w chwili, gdy zaspokoimy aktualną potrzebę posiadania sprzętu znów pojawi się coś nowego i jeszcze lepszego, czego będziemy absolutnie potrzebować.

Ten sam trend, może nawet bardziej zaznaczony, jest widoczny w smartfonach, osobliwie tych najbardziej zaawansowanych fotograficznie, więc z najwyższej półki. Producenci przekonują nas usilnie, że to właśnie najnowszy iPhone/Samsung/Oppo/Vivo jest najlepszy i że nasze życie stanie się prostsze (a zdjęcia lepsze), jeśli wysupłamy grosiwo na coroczną zmianę na najnowszy model.

Istotnie, w dziedzinie smartfonowej fotografii obliczeniowej wszystko dzieje się jakby szybciej, a postęp jest dzięki temu lepiej widoczny. Oprogramowanie często na siłę poprawia co się da, by fotografia była perfekcyjna i jedynie czasem pojawi się krótka notka w sieci, że na portrecie zrobionym najnowszym (tu wpisz markę i model) ktoś jest już zupełnie niepodobny do siebie z twarzy.

Sami to sobie robimy. I to z upodobaniem.

Nie mam zamiaru zrzucać całej winy na twórców sprzętu i oprogramowania – jakaś tam forma dążenia do doskonałości istnieje w każdym, a to, jak się objawia, jest odrębną kwestią. Niezadowolenie ze staniu zastanego jest stare jak sam człowiek, a historia wynalazków dowodzi, jak potężna to siła. Gdy małpa pierwszy raz sięgnęła po maczugę z kości i zacukała się, jak by tu sprawniej uczynić krzywdę bliźniemu, też nie czyniła tego z zachwytu, tylko z irytacji.

Sami sobie robimy krzywdę. Wystarczy zajrzeć na Instagram, grupę na FB, stronę czy forum, gdzie ludzie dzielą się swoimi fotografiami. Szczególnie zaś warto zwrócić tam uwagę na portrety. Jakie rady może dostać początkujący portrecista? Z życia wzięte: usuń czerwone żyłki w oczach, rozjaśnij białka, rozjaśnij cienie pod oczami, wygładź skórę i usuń z niej niedoskonałości, podciągnij policzki narzędziem liquify, popracuj nad szyją. Refleksja, że model czy modelka po takim „opracowaniu” zupełnie nie przypomina żywej osoby, tylko raczej manekin lub lalkę, pojawia się rzadko lub wcale. Pewien fotograf zaprezentował tak przerobione zdjęcie małżonki – przed obróbką i po. Biedna kobieta na drugim wyglądała jak reklama kliniki chirurgii plastycznej. Wolałem nie pytać, czy kochał prawdziwą, czy przerobioną.

Osobną sprawą są fotografie dzieci, szczególnie tych mniejszych. Dominują sesje nagusieńkich (lecz z obowiązkową kokardą) lub ubranych w najbardziej wyjściowe śpioszki słodko śpiących niemowlaków (bo wszak wiadomo, że tylko tym się zajmują, a nie wyciem, ssaniem i robieniem wonności w pieluchę) niemowlaków w koszyczkach z kocykiem, obowiązkowo na pięknym rustykalnym tle. Jeśli dziecko przypadkiem nie śpi, to wygląda jak odurzone albo wystraszone wpatruje się w obiektyw. Zdjęcia takich maluchów trzeba obrabiać i to mocno – cienka skóra powoduje, że w silnym świetle widać wszystko to, co jest pod nią, ale i widać, że niektórzy mają problem z zauważeniem, kiedy przestać.

Baby Nevaeh
Fot. Cary and Kacey Jordan, Flickr

U dzieci starszych także dominują stylizowane tła i miejsca zabaw (często retro) oraz reżyseria na granicy pozowania. Wiadomo, skłonić żywego i chętnego do zabawy malucha do współpracy w studiu niełatwo, więc sesje mogą trwać długo, do momentu uzyskania satysfakcjonującego dla fotografa (i rodziców) efektu. Później z fotografii (oczywiście obrobionej zgodnie z tymi samymi zasadami, o których pisałem wyżej) patrzy na nas dziecko ze zbolałym wyrazem twarzy, które każdym kawałkiem ciała daje znać, że ma już serdecznie wszystkiego dosyć i chciałoby wreszcie, by je zostawić w spokoju. Zdjęć zrobionych w pokoju dziecka, z jego naturalnym bałaganem i podczas prawdziwej zabawy się w zasadzie nie widuje poza podręcznikami fotografii – są zbyt autentyczne i za mało słodkie.

Oczywiście nie wszyscy fotografowie są tacy – niektórzy znają swój fach naprawdę dobrze i wiedzą, kiedy coś zrobić, a kiedy NIE zrobić. Smutny fakt jest jednak taki, że pozostają w mniejszości i nie tak łatwo ich znaleźć. Opłacone sesje na szczęście nie sięgają też placów zabaw, piaskownic i generalnie miejsc, gdzie dzieci się bawią we własnym gronie, niespecjalnie przejmując się rodzicami. Jeśli fotografować z boku, nie ingerując w zabawę, to takie fotografie są często bardzo fajne, dynamiczne i przede wszystkim prawdziwe. Tylko rodzice odczuwają czasem nieodpartą pokusę by się wtrącić – a to prosząc o pozę, a to o ładny uśmiech do kamery. Nastrój i zabawę szlag trafia.

Calhoun czy Lincoln?

Pokusa poprawiania rzeczywistości jest zresztą stara jak sama fotografia – pewna znana fotografia Abrahama Lincolna przedstawia tak naprawdę innego polityka, Johna Calhouna, któremu sprytny fotograf dokleił głowę prezydenta – najwyraźniej autentyczna postać była zbyt mało imponująca. W 1982 roku National Geographic przesunął piramidy egipskie, bo się nie komponowały z napisami na okładce, a Emma Watson na plakatach do filmu Harry Potter i Zakon Feniksa w zależności od wersji ma nie tylko inne uczesanie, ale i przy okazji rozmiar piersi. Nie da się? Potrzymaj mi kota! Wystarczy spojrzeć na chłodno na Instagram, by dojść do przekonania, że popularny wzór faceta i kobiety, jaki tam funkcjonuje ma tyleż wspólnego z rzeczywistością za oknem, co Prawo i Sprawiedliwość z prawem i sprawiedliwością. Nic dziwnego, że mniej odporne na takie przekazy jednostki porównując się z podobnymi wzorcami hodują sobie kompleksy.

Fotografia wykonana obiektywem Daguerrotype Achromat, Lomography

Między pracą a zabawą

Wróćmy na chwilę jednak do sprzętu, od którego zacząłem ten tekst. Perfekcyjnie pracujące aparaty i optyka są potrzebne i niezbędne, tak jak i zaawansowana obróbka zdjęć. Typowy współczesny obiektyw jest narzędziem w zasadzie przezroczystym, transmituje do aparatu obraz świata takiego, jakim go widzimy. To precyzyjne instrumenty, niezawodne, z szybkim AF, wspomagane oprogramowaniem, które pomaga korygować te wady, które producent pozostawił. Nie ma w nich miejsca na przypadek, obraz jest doskonały i zarazem sterylny, gdyż rysując świat w ten sposób obiektyw nie ma możliwości wykazać własnego charakteru.

Ten najłatwiej znaleźć właśnie w niedoskonałościach – wystarczy spojrzeć na zdjęcia zrobione starymi radzieckimi Heliosami, by zobaczyć w nieostrościach charakterystycznie zakręcony bokeh, który jest niemal podpisem tych obiektywów. Kto raz widział portret zrobiony Petzvalem, też nie pomyli go z niczym innym.

Petzval
Fotografia wykonana obiektywem Petzval, Lomography

O potrzebie istnienia obiektywów z charakterem można się przekonać oglądając portale aukcyjne – stare obiektywy w dobrym stanie osiągają tam bardzo wysokie ceny; są hobbyści, którzy z naprawiania i dostosowywania takiego sprzętu zrobili sposób na życie i nie narzekają na brak klientów. Dostrzegli to także producenci – pojawiły się instrumenty takie jak produkowane przez Łomo obiektywy Daguerrotype Achromat czy New Petzval, konstrukcje nowe, lecz wywodzące się koncepcją i sposobem pracy przy otwartej przysłonie ze szkieł z XIX wieku.

Daguerrotype Achromat
Daguerrotype Achromat, Lomography

Gdzieś pośrodku plasują się nowe chińskie obiektywy takich producentów jak Kamlan, 7Artisan i TTArtisan. Niczego nie próbują udawać, ale nie sposób odmówić im własnego charakteru. Ostrość głównie w środku, rozmycia, aberracje – im jaśniej, tym bardziej widać. Testuję obecnie taki – TTArtisan 35 mm f/0.95. W pełni otwarty rysuje bardzo miękko nawet w środku, a na brzegach to raczej mgiełka niż obraz. Po przymknięciu w centrum zaczyna pracować w miarę normalnie, ale brzegi dalej są miękkie. Do czego taki obiektyw? Do zabawy. Zwykła fotografia choinkowych światełek zrobiona z jego pomocą wygląda jak ilustracja z bajki.

Christmas / Jule / Gody
Fotografia wykonana obiektywem TTArtisan 35 mm f/0.95

Warto zatem czasem sięgnąć po stary, mocno używany aparat z czarno-białym filmem i obiektywem liczącym kilkadziesiąt lat – dostrzegł to Pentax, planując luźno wznowienie produkcji aparatów analogowych. Po obiektyw z dawnych czasów zapięty na aparat cyfrowy. Po nowe, tanie chińskie szkiełko, zbudowane tak, że narysuje kolorowy obraz z bajki. Po rybie oko, które pognie wszystko to, co bywa proste. Wreszcie po plastikowego Instaxa, którym będziemy się bawić równie dobrze, jak nasi rodzice i dziadkowie bawili się Polaroidami. Dziecięca potrzeba magii tkwi gdzieś w każdym z nas. Warto dać sobie i innym szansę, by być niedoskonałym.