Tak to jest, gdy rozum wygrywa z sercem, a zdrowy rozsądek z marzeniami. Niespełna pół roku temu, gdy już wiedziałem, że następnym etapem mojej kariery zawodowej jest objęcie pozycji Redaktora Naczelnego w Chip.pl, przyszedł moment na wybranie sprzętu komputerowego, który będzie mi służył przez kolejne 4-5 lat.
Prócz wystukiwania własnych literek i poprawiania cudzych zawodowo param się też fotografią i wideo, a po godzinach bawię się w produkcję audio, toteż moje wymagania sprzętowe są wyższe niż u przeciętnego użytkownika. Uwielbiam też grać w gry i od zawsze byłem pececiarzem, ale szukając nowego komputera w ogóle się tym nie kierowałem. To miała być maszyna do pracy; możliwość grania była co najwyżej miłym efektem ubocznym dokonania konkretnego wyboru. W końcu w razie czego istnieją konsole, prawda?
Z racji niesprzyjającej koniunktury chwilę przyszło mi poczekać na realizację zamówienia, nie obyło się bez turbulencji (na początku zamówiłem zupełnie inną konfigurację, w innym sklepie, ale szybko musiałem ją wymienić), ale sprzęt w końcu do mnie dotarł i od ponad trzech miesięcy pracuję na komputerze marzeń. Czego zatem można żałować, kupując maszynę tego kalibru?
Bardzo nie chciałem kupić Maca
Wszyscy znajomi mówili mi: kup Maca. A ja bardzo nie chciałem, mimo tego, że mogłem przekonać się na własnej skórze, iż MacBook Pro 14 i 16 z czipami (wówczas) M1 Max to bezwzględnie najlepsze laptopy na rynku. Testowałem obydwie maszyny, poznałem ich mocne i słabe strony, a mimo to bałem się w nie zainwestować własne pieniądze, bo historię doświadczeń z komputerami Apple’a mam dość… mieszaną. Moim pierwszym makiem był kupiony przeszło 8 lat temu MacBook Air 13, którego uwielbiałem, lecz bardzo szybko zaczęło mi w nim brakować wydajności, w miarę jak zacząłem pracę ze zdjęciami i wideo. Potem przez chwilę pracowałem na laptopach z Windowsem, by w końcu w 2019 r. kupić MacBooka Pro 16 w najwyższej możliwej konfiguracji (nie licząc pojemności SSD). Laptop wyposażony w procesor Intel Core i9 był piekielnie szybki, ale… sprawiał też tyle problemów przy podłączaniu zewnętrznych monitorów i tak się przegrzewał, że dwa lata później się go pozbyłem, wracając do pracy na laptopach z Windowsem.
Choć z grubsza pracowało mi się na tych maszynach znakomicie (zwłaszcza na ZenBooku ProDuo od Asusa, który do dziś służy mi jako drugi komputer), tak z tyłu głowy zawsze myślałem o powrocie na łono Apple’a, która stała się jeszcze silniejsza, gdy ukazały się laptopy z Apple Silicon i pozamiatały wszystko na rynku.
Powstrzymywały mnie jednak przede wszystkim dwie kwestie. Pierwsza to długowieczność; komputery Apple’a osiągnęły cenową granicę absurdu, przebiły się przez nią i dalej prą do góry. O ile summa summarum skończyłem z pecetem droższym od topowego MacBooka Pro 16, tak do MacBooka musiałbym doliczyć jeszcze mnóstwo dodatkowych kosztów na akcesoria, ubezpieczenie laptopa, etc., a i tak nie byłaby to maszyna tak długowieczna, jak komputer stacjonarny. Zwłaszcza że wiem po sobie, iż moje potrzeby rosną wykładniczo – za 2-3 lata zapewne będę potrzebował jeszcze mocniejszej maszyny. Gdy to nastąpi, mogę łatwo rozbudować peceta. Gdybym kupił Maca, mógłbym co najwyżej znów wydać fortunę na nowy model.
Druga kwestia to zaś sama filozofia marki, która jest dla mnie odpychająca, mimo tego, że na co dzień korzystam z iPhone’a. Nienawidzę, gdy muszę używać sprzętu tak, jak chce tego jego producent, a nie jak ja chcę. Poruszam się po macOS na tyle biegle by wiedzieć, że nigdy nie poczułem się tam „jak w domu”, tylko zawsze czułem, jakbym chodził na pasku Tima Cooka i grał według jego zasad. Na Windowsie czuje wolność, której macOS nie jest w stanie zapewnić.
Gdybym jednak przymknął oko na te dwie kwestie, zostałbym z maszyną, która obiektywnie najlepiej odpowiada moim codziennym potrzebom. Maki to komputery stworzone z myślą o twórcach wszelkiej maści. Zarówno pod kątem sprzętowym, jak i programowym przebijają poziomem dopieszczenia wszystko, co ma do zaoferowania świat Windowsa. A jednak zamiast MacBooka Pro 16 z czipem M1 Max postawiłem na stacjonarkę z procesorem Intel Core i7-13700K, RTX-em 4080, 64 GB RAM-u i 2 TB SSD, do których już po zakupie dołożyłem drugie tyle, a niebawem dołożę i trzecie. Komputer służy mi od kilku miesięcy, jest super-szybki, do tego skonstruowany tak, by być niemal kompletnie bezgłośnym. Nie mogę powiedzieć o nim ani jednego złego słowa, a mimo to… żałuję wyboru.
PC to fantastyczny wybór. Dopóki nie trzeba wstać od biurka
Decydując się na komputer stacjonarny wiedziałem, że 90% czasu będę spędzał przy biurku, a do tego mam szybkiego laptopa z Windowsem (+ nie narzekam na brak komputerów na testy), więc mobilność nie powinna być żadnym problemem. Moje przewidywania się sprawdziły – faktycznie 90% czasu poświęconego pracy spędzam przy biurku. Niestety pozostaje jeszcze te 10%, które spędzam poza domem oraz czas, który poświęcam na rzeczy niezwiązane z pracą. I tu jest przysłowiowy pies pogrzebany.
Przede wszystkim bardzo szybko przekonałem się, jak bardzo brakuje mi wydajności poza domem i jak bardzo męczy mnie konieczność przerzucania plików z jednej maszyny na drugą, nawet jeśli większość danych synchronizuje się sama przez OneDrive.
Niestety nie istnieje laptop z Windowsem, który byłby w tanie zaoferować podobny poziom wydajności do komputera stacjonarnego nie będąc podłączonym do prądu. Tymczasem największą przewagą MacBooka Pro jest właśnie to, że nie tylko oferuje porażającą wydajność, ale też oferuje ją zawsze i wszędzie, także na zasilaniu akumulatorowym. Już kilkukrotnie zdarzyło się, że musiałem zabrać laptopa na wyjazd albo pracować w pociągu i okazywało się, że nie mogę nic zrobić, bo np. gniazdka w Pendolino akurat nie działały, więc byłem zmuszony pracować na akumulatorze. A nawet najpotężniejszy laptop gamingowy bez zasilania jest niewiele wart – nawet obróbka zdjęć idzie jak po grudzie, gdy laptop nie dostaje dość energii. A to z kolei wiąże się z wolniejszą, mniej komfortową pracą, co rodzi frustrację i już niejeden raz skutecznie pokrzyżowało mi plany działania w podróży.
Oczywiście wiedziałem, że tak może być, decydując się na stacjonarkę. Jednak po pandemicznej zawierusze chyba na tyle odwykłem od wyjazdów, że zapomniałem, jak bardzo brak wydajności może wpłynąć na komfort pracy.
Męczy mnie też uwiązanie do jednego miejsca w pracy i po pracy. To oczywiście efekt pracy zdalnej; niby po 8 latach w branży człowiek się przyzwyczaił, ale jednak z czasem zaczyna czuć coraz silniejsze skutki uboczne siedzenia cały czas w jednym miejscu. Gdy siedzę przez 8-10 godzin każdego dnia w jednym miejscu pracując, ostatnim, na co mam ochotę, jest spędzenie w tym samym miejscu kolejnych godzin np. na graniu czy realizacji swoich pasji, do których potrzebuję komputera o takiej samej mocy obliczeniowej, co do zadań zawodowych. A przecież stacjonarki do plecaka nie włożę i nie zabiorę jej ani do kawiarni, ani nawet do drugiego pokoju.
O wiele większym problemem od braku mobilności okazało się jednak to, że mimo upływu lat Windows nadal nie jest optymalnym środowiskiem dla twórców.
Mac czy PC? Dla twórców wybór powinien być prosty
Choć bez wątpienia nie brakuje w świecie Windowsa doskonałych maszyn do pracy kreatywnej, a też mój prywatny PC jest zdolny udźwignąć absolutnie każde zadanie twórcze, jakie przed nim postawię, tak nie da się ukryć, że Maki są na tym froncie po prostu lepsze. Mniej problemowe, bardziej intuicyjne; widać, że Apple dbając zarówno o hardware, jak i software od początku do końca myśli o ludziach, którzy są kimś więcej niż tylko biernymi odbiorcami treści.
W żadnej sferze nie widać tego tak mocno, jak w świecie audio, gdzie Apple rządzi i dzieli od lat, i nic nie wskazuje na to, by miało się to szybko zmienić. Przez lata pracy na Macu nigdy nie miałem problemu ani ze sterownikami, ani z latencją, ani z kompatybilnością sprzętu. Wszystko działało na zasadzie plug&play.
Na Windowsie? Nie zliczę, ile razy już walczyłem ze sterownikami i ile razy grzebałem w ustawieniach, aby opanować problemy z latencją czy przetwarzaniem. Nie zliczę, ile razy musiałem odłączać i podłączać klawiaturę MIDI, bo komputer nagle przestał ją poprawnie rozpoznawać.
Choć usilnie próbuję, nie potrafię się też przekonać do żadnego oprogramowania DAW, dostępnego na maszynach z Windowsem. W Logicu Pro czułem się jak w domu; w dodatku nie musiałem do niego wydać ani złotówki, bo liczba wirtualnych instrumentów i efektów, jaką dostajemy w pakiecie (do tego za śmiesznie niską cenę) dosłownie ryje beret – żaden inny program do produkcji dźwięku nie daje tyle w standardzie. Tymczasem na Windowsie większość programów jest dość… goła. A jeśli nie jest goła, to kosztuje fortunę lub wymaga abonamentu. W efekcie od kilku miesięcy testuję naprzemiennie płatnego Studio One w ramach subskrypcji Presonus Sphere i taniego, popularnego Reapera. Reaper jest dla ludzi, którzy mają zbyt dużo wolnego czasu; drugiego tak gołego i nieintuicyjnego programu w całym moim życiu nie widziałem, ale z kolei nie widziałem też drugiego, w którym można by było wprowadzić aż tyle zmian. To taki Linux świata audio – narzędzie dla ludzi, którzy lubią marnować życie na niekończącym się grzebaniu w ustawianiach. Studio One z kolei wygląda paskudnie, ale możliwości ma wspaniałe. Tyle że po roku użytkowania zapłacę za niego więcej, niż zapłaciłbym jednorazowo za dożywotnią licencję na Logica.
Podobnie nie potrafię się przyzwyczaić do Davinci Resolve. Po kilku latach pracy udało mi się go opanować w stopniu ponadprzeciętnym, ale nadal pracuję w nim wolniej i uzyskuję gorsze rezultaty niż w Final Cut Pro. Oprogramowanie Apple’a – choć pod pewnymi względami ograniczone – ma to do siebie, że jest absolutnie, mówiąc po angielsku, frictionless. Nie powoduje żadnego „tarcia” między twórcą a jego dziełem, niezależnie do tego, czy dopiero się go uczymy, czy jesteśmy już biegli w jego obsłudze. I to samo można zresztą powiedzieć o całym ekosystemie – Apple jak nikt inny tworzy sprzęt i oprogramowanie, które zachęca do pracy. Tymczasem na Windowsie znacznie bardziej powszechne jest zniechęcanie do pracy. Korzystanie z Maca i przygotowanych przez Apple’a narzędzi to przyjemność. Korzystanie z Windowsa i zlepku niepołączonych ze sobą programów i sprzętów to ciągła walka.
Nie kupiłem Maca i już prawdopodobnie nie kupię
Tak jak wspominałem we wstępie, nie mogę złego słowa powiedzieć o moim PC. To potężna maszyna, która pewnie posłuży mi przez 5 lat, a potem drugie tyle spędzi pod biurkiem mojej żony. Jeśli będę potrzebował większej wydajności, za relatywnie niewielkie pieniądze mogę wymienić procesor, zmienić GPU czy dołożyć dwukrotnie więcej RAM-u. Pod tym względem żaden Mac – czy to laptop, czy komputer stacjonarny z macOS – nie dorówna składakowi. I to chyba jedyny powód, dla którego jeszcze nie płaczę w poduszkę myśląc o tym, że Maca już raczej… nie kupię.
A nie zrobię tego z prostego powodu: ceny. Interesująca mnie konfiguracja MacBooka Pro 16 z czipem M2 Max kosztuje dziś zapierające dech w piersiach 25 tys. zł i nawet jeśli ta kwota z czasem by się zwróciła, tak psychicznie nie jestem (i chyba nigdy nie będę) gotów zapłacić takich pieniędzy za komputer przenośny. Komputer, który może ulec uszkodzeniu w transporcie lub który ktoś może mi ukraść na dworcu.
Kilka miesięcy temu mogłem kupić porównywalny komputer z czipem M1 Max o kilka tysięcy taniej i nie wierzę, by Apple w przewidywalnej przyszłości obniżył ceny do tamtego pułapu. Jesteśmy dla Giganta z Cupertino nieważnym rynkiem, z nieistotnym pokryciem rynku; dlatego u nas rosną ceny, by w Stanach Zjednoczonych móc je pozostawić bez zmian.
Nie mam więc złudzeń, że uda mi się w przewidywalnej przyszłości wymienić peceta na Maca. Z kolei dokupienie słabszego MacBooka jako drugiego komputera nie miałoby żadnego sensu – zamiast najlepszego z dwóch światów miałbym wtedy najgorsze z dwóch światów, ciągle skacząc między ekosystemami, programami i przyzwyczajeniami. Mogę się więc tylko pogodzić z faktem, że – stety czy niestety – jestem skazany na Windowsa. Ze wszystkimi jego ułomnościami, z dostępnym nań oprogramowaniem i lichym wsparciem dla twórców.
I zdaję sobie sprawę, że jest to ostateczny problem pierwszego świata. Podejrzewam, że niektórym czytelnikom wywaliło gałki oczne płatem potylicznym, gdy czytali o tym, jak to redaktor kupił peceta z RTX-em 4080 i żałuje. Zdaję sobie sprawę, że jestem w nieprawdopodobnie uprzywilejowanej pozycji. A jednak punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Mój punkt siedzenia jest taki, że nie mam dziś ani czasu, ani chęci na kompromisy. I z tego punktu widzenia wybór RTX-a 4080 okazał się mniej niż optymalny. Bo nawet jeśli mój PC jest szybszy od znacznie droższego MacBooka Pro (a jest) i nawet jeśli pożyje od niego dłużej (a tak będzie), to korzystając z niego każdego dnia czuję „tarcie”, jakiego nie czułbym pracując na MacBooku.
Z drugiej jednak strony, nie cierpię macOS tak bardzo, że pewnie gdybym kupił Maca, po pół roku napisałbym felieton, że żałuję, bo irytują mnie systemowe ograniczenia. Co tylko pokazuje, że nie ma sprzętów obiektywnie idealnych. Są tylko takie, które lepiej lub gorzej odpowiadają naszym potrzebom, więc wybierając należy kierować się nie tym, co „na papierze” czy „zdroworozsądkowo” wydaje się lepsze, ale tym, co lepiej się sprawdzi w konkretnym zastosowaniu. Ja tym razem źle wybrałem i jedyne, co mi pozostaje, to nauka pokory i radości z tego, co mam, zamiast tego, co mógłbym mieć.