Marynarka USA postawiła sprawę jasno. To jeszcze nie czas na pożegnanie niszczyciela USS Arleigh Burke
Zgodnie z tradycją USS Arleigh Burke jako pierwszy okręt typu Arleigh Burke, dzierży dumnie nazwę typu, którego jest przedstawicielem. Mimo tego, że niszczyciel ma już 32 lat na karku, to marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych dostrzega w nim potencjał oraz możliwość posłużenia jeszcze przez jakiś czas. Jeszcze. Podkreślam, że mowa tutaj o okręcie, który wszedł na służbę ponad trzy dekady temu, w których to świat technologii rozwinął się w niewyobrażalnym stopniu, co dotknęło też okrętów bojowych i samego typu Arleigh Burke. Wystarczy powiedzieć, że kiedy położono stępkę pod tego niszczyciela, części z nas nie było jeszcze na świecie, a Polska nie miała jeszcze dostępu do Internetu.
Czytaj też: Bezzałogowy stróż przestworzy. TRX SHORAD to robot, o którym marzy każde wojsko
Technologiczny postęp podkreśla fakt, że te okręty budowane od 1988 roku doczekały się już aż czterech wariantów, różniących się od siebie wyposażeniem w mniejszym, lub większym stopniu. Wszystko zaczęło się od służącego od 1991 roku wariantu Flight I o długości 154 metrów i wyporności 8200 ton, a skończyło na Flight III (odpowiednio 155,3 metra i 9500 ton). Wspomniany USS Arleigh Burke jest oczywiście przedstawicielem pierwszego okrętu w wariancie Flight I, a oprócz niego standard ten wykorzystuje aktualnie 21 innych okrętów, z czego wszystkie aktywnie służą, a ostatni wszedł na służbę w 1997 roku.
Wyjątkowy USS Arleigh Burke przeszedł odświeżenie w 2010 roku i amerykańska marynarka wojenna właśnie zdecydowała, że zamiast wycofać go ze służby w 2026 roku (jak wcześniej planowano), zapewni mu ulepszenie, które pozwoli okrętowi służyć przez przynajmniej 40 lat, czyli przynajmniej do 2031 roku. Z samą modernizacją nie powinno być większego problemu, jak to zwykle bywa przy odnawianiu starych okrętów, bo aktualnie trwa produkcja kolejnych niszczycieli tego typu w wersji Flight III, która zwiększy liczbę zbudowanych i ciągle aktywnych egzemplarzy z obecnych 70 do 90.
Czytaj też: Korea Północna straszy świat niszczycielskim radioaktywnym tsunami “na życzenie”
Zanim jednak powstanie ten ostatni 90. okręt, te wyprodukowane przed nastaniem XXI wieku będą stanowiły dla marynarki wojennej USA twardy orzech do zgryzienia. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy to każdego dolara ogląda się ze wszystkich stron, co tyczy się też sensu odnawiania i modernizacji starszych okrętów. Przykład USS Arleigh Burke pokazuje jednak, że Amerykanom będzie zależeć na utrzymaniu nawet najstarszych niszczycieli tego typu na służbie przez kolejne dekady. Słusznie, bo to aktualnie jedyne sensowne niszczyciele po tym, jak typ Zumwalt okazał się w dużej mierze klapą. Zwłaszcza że na dodatek są bardzo wszechstronne, mogąc zarówno niszczyć satelity na orbicie, jak i zwalczać np. somalijskich piratów, czy służyć lotniskowcom w ramach eskorty.
Czytaj też: Nimitz nieprędko odejdzie ze służby. Armia ma jednak pomysł, jak wprowadzić lotniskowce w XXI wiek
Przy takich informacjach warto zadać sobie jedno dosyć ważne pytanie. Dlaczego Stany Zjednoczone po prostu nie przeznaczą tych okrętów na żyletki lub nie sprzedadzą ich innemu państwu, jako że projektują kolejne niszczyciele w pełni zgodne z nowymi systemami uzbrojenia, które przetrwają kolejne dekady? Ciągłe prace modernizacyjne i remontowe kosztują przecież krocie, ale w praktyce to opracowanie całkowicie nowych okrętów i wprowadzenie ich na służbę jest równoznacznie nie tylko ze (zwykle) większymi bezpośrednimi wydatkami, ale też tymi pośrednimi. Nowy okręt równa się nie tylko z potrzebą dostosowania stoczni oraz wyszkolenia techników, ale też potrzebą stworzenia nowej dokumentacji, wyszkolenia załogi od początku na nowym sprzęcie i ryzykiem, że opóźnienia pozostawią flotę kraju bez potrzebnego sprzętu. Stawiając na utrzymanie niszczycieli Arleigh Burke na służbie przez dłuższy czas, marynarka USA “gra” więc bezpiecznie.