Ze słuchawkami Nothing Ear (2) spędziłem dopiero kilka dni, więc za wcześnie jest, by nazwać ten tekst pełną recenzją. Potraktujcie go raczej jako pierwsze wrażenia i już na starcie muszę powiedzieć, że są to wrażenia bardzo pozytywne. Firma Carla Pei pokazała, że choć robi dookoła siebie nadmiernie dużo szumu, to robi go nie bez powodu. Wspomniałem we wstępie o zmianach w Nothing Phone – szczerze mówiąc ten telefon niczego mi nie urwał po swoim debiucie, ale od tamtej pory dostał tak wiele aktualizacji i usprawnień, że aż mam ochotę dać mu jeszcze jedną szansę.
Słuchawki Nothing Ear (1) były z kolei ciekawe wizualnie, ale w gruncie rzeczy przeciętne w swojej klasie. Ich nowa generacja wygląda co prawda niemal dokładnie tak samo, jak poprzednia, ale „pod maską” zaszły ulepszenia, które przyczyniły się do niesamowitego progresu.
Nothing Ear (2) to najciekawsze słuchawki TWS na rynku
Trzeba powiedzieć wprost, że słuchawki od Nothing prezentują się jak nomen-omen nic innego na rynku. Już samo opakowanie zdradza, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym; pudełko jest malutkie i proste, a w środku prócz słuchawek znajdziemy tylko wymienne końcówki i kabel USB-C. Wygląda ono jednak fantastycznie i nie zawiera plastiku. Troska Nothing o środowisko sięga też do samych słuchawek – zostały one wyprodukowane przy użyciu energii odnawialnej, zaś płytka drukowana wykonana jest w 100% z materiałów z odzysku. To się chwali!
Przezroczysta obudowa etui i samych słuchawek robi niesamowite wrażenie; firma dokonała niemożliwego – stworzyła słuchawki TWS, które nie tylko nie wyglądają jak setny klon AirPodsów, ale stworzyła słuchawki, które wyróżniają się na tle dowolnych innych słuchawek dokanałowych. A to nie lada sztuka, stworzyć coś unikalnego w tak nasyconej kategorii.
W parze z wyglądem idzie też funkcjonalność. Etui ma wymiary 55,5 x 55,5 x 22 mm i waży 51,9 g, co czyni je leciutkim i poręcznym. Bez problemu zmieścimy je w kieszeni dowolnych spodni, a sprytnie przemyślane wgłębienie w obudowie ułatwia wydobycie słuchawek z kieszeni, co przydaje się zwłaszcza w ciasnych jeansach.
Jeśli miałbym na coś ponarzekać, to chyba tylko na to, że (przynajmniej w moim egzemplarzu) etui nieco skrzypi i ma wyczuwalny luz na magnesie utrzymującym górną klapę, ale nie wypada w tym względzie gorzej od innych słuchawek w tej klasie.
Samym „pchełkom” nie mogę jednak zarzucić nic (he he). Są doskonale wykonane, bardzo wygodnie leżą w uchu, zaś obsługa przy użyciu ściskanych końcówek jest tak samo prosta i intuicyjna, jak w każdych topowych słuchawkach TWS. I ponownie muszę podkreślić, że te słuchawki prezentują się wspaniale; łatwo też odróżnić lewą słuchawkę od prawej, gdyż mają one innego koloru kropkę na obudowie.
Na pierwszy rzut oka nie widać jeszcze jednego ulepszenia względem poprzedniej generacji – poprawy szczelności zarówno etui, jak i samych słuchawek. Podczas gdy Nothing Ear (1) oferowały klasę szczelności IPX4, nowy model oferuje klasę szczelności IP54 dla słuchawek i IP55 dla etui. Etui oczywiście nadal jest ładowane przewodowo i bezprzewodowo, zaś czas pracy uległ znacznej poprawie i wynosi – według zapewnień producenta – do 6,3h z wyłączonym ANC (36h uwzględniając etui) i do 4h z włączonym ANC (22,5h z etui). To jeszcze muszę zweryfikować w toku testów.
Brzmienie Nothing Ear (2) zaskakuje
Patrząc po specyfikacji, wydawać by się mogło, że słuchawki wykorzystują te same przetworniki o średnicy 11,6 mm, ale to nie do końca prawda. Otóż membrana została przeprojektowana, a przetwornik wykorzystuje teraz dwukomorową konstrukcję dla lepszej dynamiki, zwłaszcza w tonach wysokich, które faktycznie są tutaj krystalicznie czyste. Nie odbyło się to jednak kosztem tonów niskich, które nadal są głębokie, soczyste i zaskakująco selektywne.
Równie istotne są usprawnienia po stronie oprogramowania. Słuchawki oferują teraz kilka udogodnień: przede wszystkim Bluetooth 5.3, gwarantujący bardzo stabilne połączenie oraz obsługę multipoint, czyli jednoczesnego połączenia z dwoma urządzeniami na raz.
Słuchawki Nothing doczekały się też w końcu obsługi dźwięku w formacie Hi-Res za sprawą kompatybilności z kodekiem LHDC 5.0. Jeśli posiadacie kompatybilny smartfon, to zdecydowanie warto z tej opcji skorzystać, bo nawet gdy słuchamy muzyki w standardowej jakości w Spotify, poprawa jakości brzmienia jest kolosalna, co mogłem sprawdzić podłączając słuchawki do Oppo Find N2 Flip.
Kolejnym elementem, który znacząco poprawia jakość brzmienia i który kompletnie zbił mnie z tropu, jest personalizacja dźwięku. Tego typu rozwiązania są oczywiście dostępne w słuchawkach od dawna, ale zwykle nie słychać przesadnej różnicy po wykonaniu kalibracji. Tutaj jest zupełnie inaczej.
Przede wszystkim sam test jest dużo bardziej drobiazgowy. Zwykle podczas takiej kalibracji zadaniem odbiorcy jest dotykanie przycisku, gdy usłyszy dźwięk. Nothing podszedł do tematu nieco bardziej kompleksowo – zamiast dotykać przycisk, musimy go przytrzymywać na czas słuchania dźwięku („beep”), zaś sam dźwięk odtwarzany jest przy wtórze emitowanych odgłosów otoczenia, więc musimy się naprawdę skupić, by usłyszeć to, co mamy usłyszeć. Dzięki temu oprogramowanie jest w stanie dość precyzyjnie ustalić, które częstotliwości naprawdę słyszymy dobrze, a które nie przebijają się do naszych narządów słuchu.
Rezultat mnie zaskoczył, bo choć cieszę się bardzo dobrym słuchem i notuję co najwyżej typowe, wynikające z wieku ubytki w górnych częstotliwościach, tak po włączeniu osobistego profilu dźwięku słuchawki zaczęły grać o niebo bardziej szczegółowo, uwydatniając zwłaszcza takie elementy jak transjenty, ogon pogłosu czy ledwie słyszalne alikwoty instrumentów smyczkowych. Różnicę słychać. I to bardzo.
Muszę jednak wytknąć też kilka problemów, wynikających zapewne z wczesnej wersji odświeżonej aplikacji. Po pierwsze widać, że font Nothing nie obsługuje poprawnie polskich znaków, przez co część interfejsu wygląda komicznie. Widać również, że tłumaczenie odbyło się maszynowo, bo niektóre elementy nie są przetłumaczone wcale, a inne są przetłumaczone błędnie – np. „wyrównywacz” zamiast „korektor graficzny” i kilka innych pomniejszych przykładów.
O ile też brzmienie naprawdę mnie zaskoczyło in plus, tak ANC raczej zaskoczyło in minus. Daleko mu do poziomu chociażby Sony Linkbuds S, a zdecydowanie bliżej do nieco tańszych Galaxy Buds 2. Nie udało mi się jednak dotąd przeprowadzić indywidualnej kalibracji redukcji hałasu; niewykluczone, że po jej wykonaniu słuchawki wyciszą otoczenie w lepszym stopniu niż na profilach fabrycznych.
Wygląda też na to, że mój egzemplarz gra zauważalnie ciszej od dowolnych innych słuchawek. Jest to jednak prawdopodobnie kwestia wyłącznie tego egzemplarza; Jakub Kordasiński z Tabletowo również testuje te słuchawki i on problemów z głośnością nie stwierdził, podobnie zresztą jak sam producent. Niższy poziom głośności nie wpływa na szczęście na samą jakość brzmienia – ta jest naprawdę zaskakująca, ale jak wypada w porównaniu do innych słuchawek w swojej klasie? O tym napiszę w pełnej recenzji za kilka tygodni.
Nothing Ear (2) podrożały, ale trudno się spodziewać czegokolwiek innego
Słuchawki Nothing Ear (2) będą znacznie droższe od pierwszej generacji i droższe także od odmiany Nothing Stick. Trudno się jednak dziwić, biorąc pod uwagę ulepszenia zarówno konstrukcyjne, jak i software’owe (o inflacji nie wspominając). Nothing Ear (2) są dostępne w sprzedaży już dziś na stronie nothing.tech w cenie 699 zł. Już 28 marca 2023 r. trafią zaś do sprzedaży we wszystkich sklepach objętych dystrybucją, także w Polsce.
Czy warto je kupić? Po pierwszych kilku dniach muszę przyznać, że Nothing Ear (2) zaskakują, zarówno brzmieniem, jak i możliwościami. Z całą pewnością jest to model, który wyróżnia się z tłumu i jeśli to wygląd jest dla kogoś kluczowym aspektem w słuchawkach TWS, zdecydowanie warto sięgnąć po nie już teraz. Jeśli jednak chodzi o jakość brzmienia i ANC – tu za wcześnie na werdykt, choć śmiało mogę założyć, że nawet jeśli w tej cenie kupicie słuchawki, które grają lepiej czy lepiej tłumią hałas, tak żadne nie będą przy tym równie ciekawie wyglądać.