Jakim cudem można nie zauważyć podobno ogromnej eksplozji, skoro w każdej chwili Słońce jest obserwowane z tego, czy z innego miejsca na powierzchni naszej planety. Odpowiedź jest zaskakująco prosta: Słońce to w przybliżeniu kula, a do koronalnego wyrzutu masy (CME) doszło po tej stronie Słońca, której akurat teraz z Ziemi nie widać, niemal dokładnie po przeciwnej stronie niż Ziemia.
Wszystko wskazuje na to, że za erupcję, do której doszło 13 marca o godz. 4:36 polskiego czasu odpowiedzialny jest aktywny obszar na powierzchni Słońca oznaczony numerem AR3234. Obszar ten obserwowany był przez heliofizyków na przełomie lutego i marca, kiedy to znajdował się na widocznej z Ziemi stronie Słońca. W tym czasie był on źródłem szesnastu innych erupcji, z czego jednak została przez astronomów skatalogowana jako silny rozbłysk klasy X. Zaledwie kilkanaście dni temu obszar ten zniknął za krawędzią Słońca i schował się po jego przeciwnej stronie.
Warto tutaj wspomnieć, że plazma wyrzucona z powierzchni Słońca 13 marca oddala się od gwiazdy z nietypowo dużą prędkością rzędu 2100 km/s. Jej oddziaływaniu najprawdopodobniej uległa sonda Parker Solar Probe, która znajduje się właśnie za Słońcem, a która już 17 marca zbliży się do niego na odległość nieco ponad 5 mln km. Niestety na razie nie wiadomo, w jaki sposób CME na nią wpłynął. Naukowcy dowiedzą się tego dopiero za kilka dni, kiedy sonda już rozpocznie oddalanie się od Słońca i zacznie przesyłać na Ziemię dane z przelotu.
Sonda SOHO obserwująca Słońce z punktu libracyjnego znajdującego się w odległości 1,5 mln km od Ziemi w kierunku Słońca samej eksplozji nie widziała, ale zarejestrowała plazmę wyrzuconą w eksplozji. Co ciekawe, owa plazma, przedzierając się przez przestrzeń międzyplanetarną, wytworzyła swoistą falę uderzeniową, która przyspiesza cząstki znajdujące się na jej drodze. Powstałe w ten sposób słoneczne cząstki energetyczne rozleciały się we wszystkich kierunkach, także w naszym. Satelity znajdujące się na orbicie wokół Ziemi także zarejestrowały je niecałe pół godziny po koronalnym wyrzucie masy.
Aktywność słoneczna rośnie
Koronalne wyrzuty masy nie są niczym nienaturalnym. Co więcej, w jedenastoletnim cyklu aktywności słonecznej aktualnie znajdujemy się na fali wznoszącej i zmierzamy do maksimum aktywności słonecznej. Plam słonecznych, rozbłysków i koronalnych wyrzutów masy możemy się w najbliższych latach spodziewać jeszcze więcej. Potem stopniowo Słońce będzie się uspokajało przez kilka lat.
Czytaj też: Astronomowie uwiecznili koronalny wyrzut masy. Wygląda jak motyl, ale jest znacznie bardziej niebezpieczny
Co by było, gdyby – czym grozi koronalny wyrzut masy na Słońcu?
Zawsze przy okazji koronalnych wyrzutów masy warto przypomnieć, czym mogą one grozić. Przeciętne koronalne wyrzuty masy mogą doprowadzić do burzy magnetycznej wywołanej interakcjami plazmy słonecznej z ziemskim polem magnetycznym. Zdarzenie takie może doprowadzić do zakłócenia pracy lub nawet uszkodzenia satelitów znajdujących się na orbicie okołoziemskiej. Więcej, na powierzchni Ziemi może dojść do uszkodzeń sieci energetycznej. O tych aspektach wspomina się najczęściej.
Wyjątkowe silne burze mangetyczne mogą mieć jednak dużo poważniejszy wpływ na życie ludzi znajdujących się na powierzchni Ziemi, szczególnie teraz. Doskonałym przykładem jest tutaj burza magnetyczna wywołana koronalnym wyrzutem masy pod koniec sierpnia 1859 r. Obłok plazmy słonecznej dotarł wtedy do Ziemi w ciągu zaledwie 18 godzin. Spowodowana przez niego burza doprowadziła do licznych awarii sieci telegraficznych w Stanach Zjednoczonych oraz w Europie. Instrumenty telegraficzne iskrzyły, raziły swoich operatorów, a zorza polarna widoczna była dosłownie w każdym miejscu na Ziemi, a nie tylko na biegunach. W wielu przypadkach ludzie budzili się w nocy, ubierali się i szli do pracy przekonani, że jest już wczesny ranek.
Pamiętajmy jednak, że mówimy o 1859 roku, czyli o czasach, w których elektryczność dopiero rozpoczynała podbój świata. Można sobie tylko wyobrazić co by się stało, gdyby dokładnie ta sama burza magnetyczna powtórzyła się w 2023 roku. Symulacje takiego zdarzenia wskazują, że skończyłoby się przeciążeniem i zniszczeniem całej sieci energetycznej na obszarze wielu krajów na świecie. Satelity na orbicie mogłyby zostać dosłownie usmażone. Wystarczy sobie wyobrazić, w jakim chaosie pogrążyłby się świat, gdyby np. w całej Europie w jednej chwili zniszczeniu uległa sieć energetyczna i zostalibyśmy pozostawieni sami sobie bez radia, telewizji, Internetu i telefonii komórkowej. Czujecie tę apokalipsę? To należy tutaj jeszcze dodać, że transformatorów, które uległyby spaleniu nie da się naprawić, a trzeba je wymienić na nowe. Nowych natomiast nie ma, bo fabryki nie mają ani surowca, ani energii elektrycznej do produkcji. Oznacza to, że moglibyśmy w ciągu jednej doby wrócić do XIX wieku, bez nadziei na poprawę sytuacji w ciągu kilku kolejnych lat.
Aż strach pomyśleć, że takiego zdarzenia nie da się przewidzieć. Gdy już dojdzie do rozbłysku pozostanie nam 18-36 godzin do swoistego „powrotu do przeszłości”. Jedynym pocieszeniem może być to, że aby do takiego zdarzenia doszło, musi dojść do naprawdę potężnego koronalnego wyrzutu masy i musi do niego dojść w takim miejscu na Słońcu, aby wyrzucona plazma została skierowana akurat w tę stronę gdzie znajduje się Ziemia. Jak widać od 170 lat Słońcu się to nie udało. I oby tak pozostało.