Prawo do naprawy w Unii Europejskiej ma pozwolić starym sprzętom funkcjonować jeszcze dłużej
Wedle szacunków Unii Europejskiej każdego roku na jej terenie wyrzuca się 35 milionów ton produktów, takich jak zmywarki, telewizory i telefony komórkowe, które nadal mogłyby być użyteczne, co kosztuje konsumentów 12 miliardów euro. Dlatego właśnie teraz Komisja Europejska zaproponowała nowe zasady w ramach swojej strategii ekologicznej, które mają na celu zmniejszenie ilości wyrzucanych produktów elektronicznych poprzez ułatwienie ich naprawy przez klientów lub producentów.
Zgodnie z propozycjami producenci będą musieli naprawiać produkty objęte gwarancją, jeśli koszt naprawy jest taki sam lub niższy niż jego wymiana. Konsumenci będą mieli również prawo żądać od firm naprawy swoich produktów, jeśli nadal mogą być naprawione, w ciągu 10 lat od zakupu, nawet jeśli nie są już objęte gwarancją. Ta 10-letnia reguła będzie dotyczyć produktów podlegających wymogom UE dotyczącym możliwości naprawy, co wkrótce zostanie rozszerzone o smartfony oraz tablety.
Czytaj też: Test vivo X90 Pro. Aparat kosztem specyfikacji – czy było warto?
Kupujemy raz, naprawiamy przez lata za grosze (w porównaniu do zakupu nowego), uciszamy wewnętrzne marudzenie, że moglibyśmy mieć sprzęt nowej generacji, który działa lepiej i ma bardziej rozbudowane funkcje, a przy tym cieszymy się ratowaniem planety. Czy taki schemat postępowania brzmi dobrze? Dla pomysłodawców tych projektów z pewnością, ale związane z tego typu projektami problemy możemy odczuć dopiero po kilku latach od wprowadzenia tak dalece zakrojonych rezolucji, które znacząco wpłyną na rynki.
Jak tu bowiem najłatwiej zmusić konsumenta do tego, aby nie niszczył planety, wyrzucając dany sprzęt, a zamiast tego skierował go do naprawy? Dbając o niskie ceny części zamiennych, łatwość procedury naprawy (trudne rozwiązania), czy odpowiednio windując cenę nowego modelu (łatwe rozwiązanie) do tego stopnia, żeby naprawa tego starszego wydawała się najbardziej sensowna, a przynajmniej z finansowego punktu widzenia. O ile ma to ogromny sens w przypadku sprzętów gospodarstwa domowego, które w przeciwieństwie do smartfonów mogą służyć nam wiele lat, bo np. nie odczujemy specjalnie braku nowych wodotrysków w pralkach, mikserach, mikrofalach czy lodówkach, tak smartfony i komputery zwyczajnie starzeją się zbyt szybko w kwestii wydajności. Te sprzęty nie nadają się zwykle do wykonywania tych samych bardziej wymagających prac z tą samą wydajnością już po kilku latach po zakupie.
Czytaj też: Test Xiaomi 13 – czy nadal #Xiaomilepsze, czy już tylko #Xiaomidroższe?
Furtka do znacznego podnoszenia cen za elektronikę jest już jednak otwarta. Pandemia przyzwyczaiła nas do tego, że w ledwie kilka tygodni sprzęt może znacznie podrożeć, a po jej zakończeniu zauważalnie wyższe ceny nikogo nie dziwią. Utrzymały się na tak wysokim poziomie przez zwiększone koszty po stronie produkcji oraz pazerność producentów, którzy nie chcą, aby rekordowe zyski z ubiegłych lat nagle spadły na łeb i na szyję. Na prawie do naprawy możemy więc zyskać wszyscy (byłby to wręcz ratunek np. w czasach braków kart graficznych), ale musimy patrzyć rządzącym na ręce, aby niespodziewanie z tego prawa nie zrobiła się finansowa konieczność.
Prawo do naprawy czy prawo do kontroli popytu? Następne lata zapewnią odpowiedź
Scenariusz “przymusu do naprawy” trudno sobie wyobrazić zwłaszcza dziś, a więc nadal w konsumpcyjnych czasach, w których to producenci zwłaszcza osobistej elektroniki (smartwatchów, smartfonów, komputerów) ciągle znajdują okazję, aby zachęcić nas do wymiany sprzętu co rok. Zważywszy na to, że takie podejście generuje elektrośmieci i tym samym wpływa na niszczenie naszej planety, władze ukrócą je raczej prędzej, niż później. Podobnie jak to się ma z samochodami spalinowymi, których nowe egzemplarze znikną z europejskich salonów już w 2035 roku. Chyba że zawiązana przez kilka państw niespodziewana koalicja przyniesie efekt w postaci zmiany tych planów.
Nie chcę wyjść (znów) na jegomościa z aluminiową czapeczką na głowie, wieszcząc manipulację cenami nowych sprzętów elektronicznych, czy nadejście ery “smartfonów na kartki”, ale chciałbym podkreślić przy tego typu odgórnych inicjatywach musimy patrzeć na sprawę szerzej (jak odbije się to na nas, jak zareagują producenci, czy naprawa rzeczywiście będzie taka tania i prosta), niż jest nam to przedstawiane w oficjalnych zapowiedziach. Prawo do naprawy własnego sprzętu jest w gruncie rzeczy świetne, ale samo jego powstanie jest związane przede wszystkim ze staraniami Unii Europejskiej co do obniżenia ilości generowanych elektrośmieci na terenie Europy. To ma swoje konsekwencje.
Czytaj też: Test Oppo Reno 8T – kolejna ofiara megapikselowej wojny
Prawo do naprawy jest więc częścią czegoś, na czym rządzącym zależy – zmniejszeniu wpływu człowieka na ekosystem. Chociaż doskonale rozumiem, że ma to ogromny sens w momencie, kiedy kupujemy sprzęt z najwyższej półki za cenę premium i chcemy, żeby posłużył nam te 10, a być może nawet więcej lat, tak tego typu sprzęt nie jest sprzedawany masowo. Stanowi tym samym ułamek rynku, na którym panują zwłaszcza tanie i mainstreamowe sprzęty. Jeśli więc UE zależy na tym, żeby ten program nie był jedynie wydmuszką, a czymś, co rzeczywiście wymusi na producentach naprawę nawet tanich sprzętów, musi też zadbać o to, żeby konsumentom znacznie bardziej opłacało naprawiać się stare, niż kupować nowe (lepsze). Wysoka cena nowości jest, jak na moje oko, jedynym sposobem, w którym Unii Europejskiej uda się to osiągnąć i tego właśnie się obawiam.