Rozwój współczesnych ekranów smartfonów został rozbity na dwie części. Tę nieco bardziej ekscytującą stanowią elastyczne panele. Do tej pory w składakach objawiły nam się one w formie Flip (rozkładanych od dołu do góry, niczym telefon z klapką) i Fold (rozkładanych od lewej do prawej strony, niczym książka). Producenci próbują różnych form i rozmiarów i starają się znaleźć idealny kompromis między przyzwyczajeniami użytkowników, a znalezieniem nowej formy, która otworzy nas na nowe możliwości.
Tę drugą, nudniejszą część stanowią tradycyjne panele. Zapanował pewien konsensus – panele IPS LCD pojawiają się przede wszystkim w najtańszych smartfonach, panele OLED i AMOLED ze zmienną częstotliwością odświeżania – głównie w droższych. Ustalono też, że poza pewien wymiar, rozdzielczość i proporcje nie wychodzi żaden ze znaczących producentów. Nie dziwi mnie, że współczesne smartfony uznaje się za nudne. To kwestia dojrzałości rynku i parcia na optymalizację produkcji. Globalnie dostępny produkt musi w końcu być łatwy do replikowania.
Nie da się jednak nie zauważyć, że ekrany mają ogromną moc przyciągania do smartfonów. W końcu w każdym elektromarkecie to one świecą największą jasnością, wabiąc potencjalnych nabywców. Stąd w historii pojawiło się kilka ekscytujących modeli. Część z nich ledwo ujrzała światło dzienne, a już zniknęła z rynku. Inne sprzedawano z nadzieją na globalny sukces. W materiale skupiamy się na smartfonach. Najciekawsze ekrany sprzed ery smartfonów to temat na inny i zapewne obszerniejszy materiał.
Dziwne ekrany w smartfonach w kształcie kwadratu i koła
Początki rynku smartfonów, a w szczególności smartfonów z Androidem, miały w sobie pewne naleciałości z ery palmtopów. Widoczne były też nawiązania do propozycji Nokii czy Blackberry. Nie każdy producent był na tyle odważny, by zrezygnować z klawiatury, zwłaszcza, gdy nie stawiał na duży ekran. Doczekaliśmy się kilku sliderów z HTC Dream (w Polsce Era G1) czy Sony Xperia X10 Mini Pro na czele. Motorola zaserwowała nam jednak coś innego.
Motorola FlipOut od początku była reklamowana jako telefon, który wyróżnia się z tłumu. Oparta na wymiennych obudowach i wbudowanej klawiaturze komórka miała przyciągnąć do siebie młodych. Nietypowy ekran otrzymał proporcje 4:3 i rozdzielczości 320×240 pikseli. Niemal kwadratowy panel TFT budził raczej skojarzenia z tanimi telefonami opartymi o autorskie systemu operacyjne, a nie z nowoczesnymi maszynami na Androidzie. W tamtym momencie Android w wersji 2.1 Eclair był jeszcze nie do końca skrojony pod pionowe ekrany i można było pozwolić sobie na pewne eksperymenty z układem.
Motoroli zależało na tym, by na 2,8-calowym panelu mieściło się wszystko to, czego potrzeba do sprawnej komunikacji. Stąd zdecydowano się na implementację nakładki MOTOBLUR, gdzie umieszczono widżety skracające drogę do odpisania na komentarz na Facebooku czy wiadomość. Niestety nakładka miała swoją ciemną stronę – w połączeniu z procesorem TI OMAP 3410 i 512 MB RAM-u dość skutecznie męczyła smartfon, który pracował wolno.
I o ile w przypadku Motoroli FlipOut sensownym argumentem było to, że internet w znacznej mierze przeglądano na ekranach o horyzontalnych proporcjach, tak nie wyobrażam sobie ani jednej rozsądnej dyskusji o tym, że Cyrcle Phone miał sens. Samo wideo promocyjne na Kickstarterze nie przedstawia zbyt wielu merytorycznych argumentów. Na jego bazie można stwierdzić, że głównym motywem dla powstania Cyrcle Phone było to, że wszystkie inne smartfony są prostokątne.
Firma dTOOR została założona przez dwie byłe pracownice Microsoftu – Christinę Cyr oraz Lindę Inagawę. Nazwa dTOOR rozwija się jako “design the opposite of rectangle” i zgodnie z wizją zaprojektowania czegoś innego niż prostokąt powstał Cyrcle Phone. Najnowsza wersja z 2020 roku nie jest jednak pierwszą. Wcześniej firma próbowała z bardziej puderniczkowym kształtem o mniejszym ekranie i klapką z filamentu. Projekt z 2015 roku zebrał finansowanie na Kickstarterze i trafił do części osób w 2016 roku. Firma nie chciała jednak dystrybuować gotowego urządzenia, a jedynie pomysł i komponenty do samodzielnego złożenia.
Christina Cyr ożywiła pomysł w 2020 roku i zorganizowała zbiórkę dla Cyrcle Phone 4G LTE – już z większym ekranem o przekątnej 3,45 cala (w dalszym ciągu był to prostokąt z zasłoniętymi rogami) w rozdzielczości 800×800 pikseli. Panel wykonano w technologii IPS. Jajowatość telefonu miała sprzyjać jego poręczności, choć wydaje się, że w rzeczywistości nie był to telefon łatwy w obyciu. Z pewnością nie pomagało oprogramowanie, które nie miało w sobie narzędzi dopasowanych pod kształt ekranu. Jedyne, co dało się zrobić, to otworzyć aplikację w okienku, a następnie przeskalować ją tak, by zmieściła się w ekranie.
Nie był to projekt skazany na sukces, a wyniki na Kickstarterze sugerują, że smartfon otrzyma… 16 osób. Ostatnia aktualizacja zbiórki z grudnia 2022 roku pokazuje, że sprzęt jest na ukończeniu sporo po terminie zbiórki. Ze względu na pewną nieustępliwość dTOOR należy jednak uznać projekt za unikalną ciekawostkę z jednym z dziwniejszych ekranów w smartfonach.
Pogięło ich? Koreańska wojna banana z rampą
W 2013 roku LG czuło, że może zdziałać na rynku smartfonów naprawdę sporo i to nie tylko z powodu niższych cen niż w przypadku konkurencji. Szansa na przełamanie duopolu Apple i Samsunga wydawała się jak najbardziej realna, zwłaszcza po mocnej kampanii promocyjnej LG G2. Firma miała zestaw charakterystycznych rozwiązań, zarówno po stronie sprzętowej (kto pamięta przyciski z tyłu obudowy?), jak i w kwestii oprogramowania (przypisywanie kolorów diody do kontaktów to coś, za czym tęsknię).
LG produkowało wiele smartfonów i nie zamierzało się ograniczać. Jednocześnie między kolejnym flagowcem, a kilkunastoma budżetowymi smartfonami inżynierom udało się zaprojektować… banana. Chodzi oczywiście o LG G Flex – telefon z ekranem zagiętym w zupełnie inny sposób, niż robi się to obecnie. Swoją premierę miał w listopadzie 2013 roku.
Panel LG G Flex o rozmiarze 6 cali wykonano w technologii P-OLED. Nie był to bynajmniej ekran wybitny. O ile rozdzielczość 1820×720 pikseli przechodziła w tamtych czasach bez większego echa (większego, bo jednak LG G2 czy Samsung Galaxy Note 3 miały już panele Full HD), tak niska jasność maksymalna i dość przeciętne kąty widzenia zniechęcały przy dłuższym korzystaniu. Wklęsłość ekranu, która miała czynić oglądanie treści na nim bardziej angażującym, przyczyniła się do pogorszenia jakości wyświetlanego obrazu. Samo zagięcie było też nieporównywalnie mniejsze niż w reklamach.
LG G Flex to nie tylko smartfon z dziwnym ekranem, ale i smartfon z nietypową obudową. Producent postawiło na samoregenerujący się materiał, który pod wpływem ekspozycji na ciepło był w stanie ukrywać rysy i wgłębienia. Ktoś mógłby złośliwie powiedzieć, że przy odpowiedniej temperaturze to cecha każdego materiału, ale nie można odmówić LG starań. Nie oznacza to bynajmniej, że telefon sprawiał wrażenie premium – do tego, przez dominantę plastiku, było mu daleko. Niewielkie pocieszenie stanowił fakt, że konstrukcję dało się przycisnąć, a ta po odkształceniu wracała do pierwotnego kształtu.
Trudno było się spodziewać, by smartfon okazał się rynkowym hitem, zwłaszcza przy cenie 2999 złotych na start i konkurencji w postaci Samsunga Galaxy Round, który zadebiutował w październiku 2013 roku. Koreański producent zamiast banana stworzył rampę – smartfon z ekranem zagiętym na lewo i prawo.
Samsung Galaxy Round wyposażono w 5,7-calową matrycę Super Flexible AMOLED o rozdzielczości Full HD. Jego zagięcie nie było aż tak okazałe, jak mogło się wydawać z grafik dostępnych w internecie. Miało to niewątpliwą zaletę – nie dawało się we znaki podczas oglądania treści. Zagięcie pomogło nieco zmniejszyć szerokość urządzenia, przez co łatwiej pisało się na jego klawiaturze i trzymało w dłoni. Do tego Samsung dorzucił ciekawą funkcję – po przyciśnięciu lewego bądź prawego boku i przechyleniu urządzenia, na ekranie wyświetlała się godzina oraz powiadomienia.
Producent chciał zwrócić na siebie uwagę nie tylko urządzeniem, ale i dodatkami, jakie z nim znaleźliśmy. I tak w pudełku otrzymaliśmy drugą, wymienną baterię i przenośną stację ładowania. Był jednak pewien problem – urządzenie debiutowało w okolicy premiery Samsunga Galaxy Note 3, który przy podobnych wymiarach nie pozwolił konceptowi Round na rozwinięcie skrzydeł, zwłaszcza, że przy dość podobnej specyfikacji oferował rysik S Pen.
Kto wyszedł z tego starcia zwycięsko? Trudno to jednoznacznie określić – żaden z producentów nie pochwalił się ostatecznymi wynikami sprzedaży, choć mówi się, że Samsung z trudem sprzedał 10000 egzemplarzy. Dla LG te wyniki mogły być nieco łaskawsze, zwłaszcza że Flex debiutował na większej liczbie rynków. Ponadto doczekał się kontynuacji.
Po tym, jak producent zaprezentował pierwszą generację, wiadomym było, że korzyści z zagięcia ekranu nie ma aż tak wiele. Nieco lepsze ułożenie przy twarzy podczas dzwonienia to za mało. LG postanowiło zmienić więc nieco format smartfonu. Ten otrzymał 5,5-calowy ekran o wyższej rozdzielczości Full HD. Poprawiono też największe mankamenty – panel zyskał na czytelności w jasnym środowisku, a do tego oferował lepsze kąty widzenia.
LG G Flex 2 cierpiał z innego powodu – chipset Snapdragon 810 przez swoją tendencję do nagrzewania się zniechęcał do zakupu. Nawet w oficjalnej reklamie producent określił jednostkę “Procesorem z serii Snapdragon 800”. W przypadku flagowego LG G4 producent uniknął kontrowersji, stawiając na nieco słabszego Snapdragona 808, ale najwyraźniej umowy z Qualcommem wymusiły implementację flagowego rozwiązania w urządzeniu z serii G. Telefon zakończył krótki żywot urządzeń z trwałym zagięciem całego ekranu.
Samsung znalazł sobie inny, dziwny trend. Obok Samsunga Galaxy Note 4 producent zaprezentował Samsung Galaxy Note Edge. Zagięcie ekranu na boku było wtedy niespotykaną rzeczą, a zaskoczenie zwiększała asymetryczność. Zdecydowano się, by zagięta krawędź znalazła się po prawej stronie, przez co przycisk blokowania ekranu powędrował na górę. Dla leworęcznych przewidziano dodanie przycisków ekranowych po odwróceniu telefonu do góry nogami. Poza tym w oprogramowaniu pojawiły się stosowne narzędzia, by zagięcie nie było tylko wizualnym zaskoczeniem.
Przeciągnięcie po krawędzi zablokowanego ekranu pozwalało na szybki dostęp do powiadomień. Na co dzień mógł na nim widnieć stworzony przez nas podpis. Był to także protoplasta dla paneli Edge z rozwiązaniami pokroju linijki, prognozy pogody czy skrótów do wybranych aplikacji, jak i samych aplikacji w miniaturowej formie, na przykład S Health. Z kolei przeciągnięcie po tym panelu od góry dawało dostęp do przydatnych funkcji pokroju latarki czy dyktafonu. Pojawiły się też dziwne decyzje jak przeniesienie klawiszy funkcyjnych aparatu na krawędź czy umieszczanie tam powiadomień zaraz po ich otrzymaniu.
Samo zagięcie miało zaledwie 160 pikseli szerokości w panelu o rozdzielczości 2560×1600 pikseli. Nie wpłynęło przesadnie na jakość wyświetlanego obrazu – smartfony z serii Galaxy Note były wtedy jednymi z najlepszych urządzeń na rynku pod względem zastosowanych ekranów. Zastosowany ekran Super AMOLED o rozmiarze 5,6 cala zbierał pozytywne oceny. Nieco mniej pozytywnie wypowiadano się o cenie. Za innowację płaciło się sporo – 3499 złotych na start mogło odstraszać.
Wielki ekran z tyłu – to musi być świetny pomysł
Od kiedy dostęp do wymiany akumulatora w smartfonie jest niemożliwy z perspektywy konsumenta, tylna część urządzenia przybierała najróżniejsze kształty. Było kilka pomysłów, by po drugiej stronie obudowy także umieścić ekran. I o ile mniejsze ekrany w Xiaomi Mi 11 Ultra czy Meizu Pro 7 wydawały się być kosmetycznym ulepszeniem dla drugiej strony smartfonu, tak w różnych momentach historii kilku producentów poszło w nieoczekiwanych kierunkach.
Czytaj też: Test Xiaomi Mi 11 Ultra – flagowiec roku, czy… jednak nie?
Zacznijmy od marki Yota. Wpadła ona na pomysł, by na plecach smartfonu umieścić ekran… E-Ink. W obliczu narzekań na akumulatory w smartfonach wydawało się to powiewem świeżości i nadzieją na lepsze wyniki. Yota YotaPhone z listopada 2013 roku został wyposażony w tylny ekran o przekątnej 4,3 cala i rozdzielczości 640×360 pikseli. Nawet jak na E Ink nie grzeszył zagęszczeniem pikseli, a w dodatku panel nie był dotykowy – obsługiwało się go płytką dotykową w dolnej części smartfonu. Główny ekran to z kolei 4,3-calowy panel IPS LCD o rozdzielczości 1280×720 pikseli. Nic szczególnego.
Pierwsza generacja nie dostarczyła odpowiednich rozwiązań – użytkownicy nie mogli skorzystać z dopasowanych pod ekran wersji aplikacji Amazon Kindle czy Google Books. Kilka aplikacji pokroju kalendarza, map (MapsWithMe) czy InternetHub ze statusami z mediów społecznościowych to zdecydowanie za mało. Czas pracy na baterii także nie stawał się znacząco lepszy, a telefon miał trudności, by wytrzymać dłużej niż dzień bez ładowania. Było jednak w pomyśle coś, co przyciągnęło uwagę. Firma nie złożyła broni.
YotaPhone 2 miał być ulepszeniem formuły oraz jej uwspółcześnieniem. Telefon wypuszczono w grudniu 2014 roku. Przeskoczono ze średniopółkowego Snapdragona 400 na Snapdragona 801 (jeden z mocniejszych procesorów w tamtej chwili), a także dokonano wymiany ekranów. W przypadku kolorowego postawiono na 5-calowy panel AMOLED o rozdzielczości 1920×1080 pikseli. Przekątna monochromatycznego E Inka także urosła do 4,7 cali razem z wyższą rozdzielczością – 960×540 pikseli.
Tym razem Yota dopracowała oprogramowanie i dostarczyła w nim kilka przydatnych narzędzi. YotaCover pozwalała ustawić tapetę na ekranie E Ink i uzyskać dostęp do kilku widżetów z powiadomieniami z wiadomości czy poczty e-mail. Tylny ekran mogliśmy także spersonalizować dedykowanymi widżetami w ramach funkcji YotaPanel. Pojawiło się też kilka aplikacji oraz gier kompatybilnych z panelem E Ink – wśród nich popularne swego czasu 2048, ale i pełnoprawny czytnik e-booków YotaReader czy YotaRSS, który zbierał nagłówki z ulubionych serwisów internetowych. Wydawało się, że będzie dobrze, a potem zaczęły się problemy.
Telefon nie dotarł do Stanów Zjednoczonych, co zapewne obniżyło i tak już niską sprzedaż. Mówi się o 75000 sprzedanych modelach YotaPhone 2. Do tego firma została pozwana przez Hi-P Singapore, które na jej zlecenie konstruowało smartfony. Yota przeniosła się ze swoimi operacjami do Chin i tam wypuściła YotaPhone 3. Telefon ponownie powrócił do średniopółkowej wydajności – tym razem zastosowano Snapdragona 625. Poprawiono ekran E-Ink – ten miał przekątną 5,2 cala i rozdzielczość 1280×720 pikseli. Nie pozwoliło to jednak odbić się firmie i ta w 2019 roku ogłosiła bankructwo.
W 2018 roku część producentów (oraz użytkowników) zaczęła mieć obsesję na punkcie jak najmniejszych ramek i pozbycia się wcięcia na aparat. Kolejni producenci przeskakiwali się w poprawianiu współczynnika ekranu do całego frontu urządzenia. Problemem był jednak aparat do selfie, dla którego trzeba było wygospodarować przestrzeń albo wykonać przesuwny mechanizm. Co jednak, gdyby pełny aparatem do selfie mógł stać się tylny aparat? Producenci próbowali już wcześniej sztuczek z wyciąganym tylnym aparatem (Huawei ShotX), ale nie było to tak efektowne jak wrzucenie ekranu na tył.
I tak doczekaliśmy się dwóch smartfonów z kolorowymi wyświetlaczami o dużej przekątnej na tyle obudowy. I o ile Nubia X podchodziła do tego tematu dość bezpiecznie, tak vivo NEX Dual Display miał jeszcze jeden pomysł, by się wyróżnić. Okrągła wyspa aparatów umieszczona z tyłu nachodziła na ekran. Jako, że wykonano ją ze szkła, nic nie stało na przeszkodzie, by pod nią wyświetlały się elementy ekranu. Dodatkowo wokół wyspy umieszczono pasek kolorowych diod, które oświetlały ją między innymi podczas robienia zdjęć (ale nie działały jako diody dla powiadomień).
W ten sposób vivo NEX Dual Display wyróżnił się na tle konkurencji. Postawienie na ekran Super AMOLED o przekątnej 5,49 cala i rozdzielczości Full HD (1920×1080 pikseli) przy jednoczesnej implementacji 6,4-calowego panelu Super AMOLED Full HD+ z przodu nie dawało wymiernych korzyści. Na mniejszym ekranie mogliśmy w pełni korzystać z systemu, ale nie było to wygodniejsze niż tryb obsługi jedną ręką dostępny w ustawieniach. Jedyną funkcjonalnością z dwoma aktywnymi wyświetlaczami był podgląd podczas robienia zdjęć. Ponadto część aplikacji wyświetlała się w proporcjach, które wymuszały czarne ramki po lewej i prawej stronie dodatkowego ekranu. Wygląda na to, że vivo chciało się popisać.
Dwuekranowa krucjata LG
Na osobny rozdział zasługuje LG, które chciało przekonać cały świat, że drugi ekran w smartfonie to dobry pomysł. Choć znamy firmę przede wszystkim z popularyzacji etui Dual Screen dla smartfonów z seri G, V oraz LG Velvet, tak w 2011 roku firma stworzyła LG DoublePlay – telefon oparty o Androida, z fizyczną klawiaturą QWERTY, pomiędzy której połowami umieszczono 2-calowy ekran o rozdzielczości 320×480 pikseli. Z jego poziomu można było wybierać jedną z kilku przypisanych wcześniej aplikacji (maksymalnie 8) i rozdzielić pracę między ekrany.
Koncept był ciekawy, ale jednak zbyt wczesny. Nie dodawał do produktywności zbyt wiele, za to zabierał część wygody tradycyjnej klawiatury QWERTY. Spacje przeniesiono na obydwie połowy klawiatury. Zabrakło też funkcjonalności lepiej wykorzystujących mały ekran. Sprzęt nie wyszedł poza Stany Zjednoczone i dało się go kupić wyłącznie w ofercie T-Mobile.
Później temat podwójnych ekranów u LG ucichł, choć LG chciało ponownie rozgrzać wyobraźnię użytkowników LG V10 z małym ekranem 2,1 cala o rozdzielczości 160×1040 pikseli. Smartfon wyświetlał na nim powiadomienia oraz skróty do wybranych aplikacji i funkcji jak latarka. Nie zabrakło opcji podpisywania się na wąskim pasku. Patrząc współcześnie na to rozwiązanie można powiedzieć, że LG V10 stał się protoplastą współczesnych wcięć. To samo należałoby też powiedzieć o HTC U Ultra z podobnym rozwiązaniem.
Drugi ekran nad głównym ekranem jednak się nie przyjął. Dlatego późniejsze starania producenta skupiały się na dorzucaniu do swoich najlepszych telefonów etui Dual Screen. Flagowe modele z serii V oraz G, a także LG Velvet dostały specjalne obudowy, które rozszerzały telefony o dodatkowy ekran. Zawias otwierał się w dowolnym formacie, więc bez problemu mogliśmy stworzyć “laptopa” albo “domek”. Dla zachowania symetrii dodatkowy ekran otrzymywał też identyczne wcięcie jak to w ekranie smartfonu. Po zamknięciu etui dostawaliśmy jeszcze trzeci, niewielki ekran monochromatyczny z informacjami o godzinie czy powiadomieniach.
Czytaj też: LG G8X ThinQ – smartfon z drugim, doczepianym ekranem
Być może okazało się, że ludzie nie chcą mieć ciężkiego etui z dodatkowym ekranem, a marzą o czymś wygodniejszym, zwartym i… w jednym urządzeniu? Cokolwiek motywowało LG do stworzenia LG WING, dało nam jedną z ciekawszych form w historii smartfonów.
W LG WING znajdziemy dwa ekrany. Główny, 6,8-calowy prezentuje się dość standardowo. To matryca P-OLED o proporcjach 20:9 i rozdzielczości 2460×1080 pikseli. Cechują ją zagięcia po lewej oraz prawej stronie i brak wcięcia na aparat. Do tego momentu wszystko prezentuje się normalnie, ale szybkim ruchem możemy obrócić ten panel o 90 stopni. Wtedy naszym oczom ukazuje się mniejszy, 3,9-calowy ekran G-OLED (Glass OLED?) o rozdzielczości 1240×1080 pikseli i proporcjach 1,15:1 – niemalże kwadratowych.
Jakie rozwiązania wykorzystujące dwa ekrany przygotowało LG? Nie zabrakło standardowego dzielenia aplikacji, w tym tworzenia skrótów dla dwóch programów, by jeden otwierał się na dużym ekranie, a drugi na mniejszym. Po rozłożeniu całości naszym oczom ukazuje się interfejs “Swivel Home” z kilkoma kartami prezentującymi najciekawsze aplikacje. Drugi ekran zachowuje pokazuje wtedy pulpit. Podczas odtwarzania multimediów, między innymi przez aplikację Youtube czy odtwarzacz muzyczny, mniejszy ekran pozwala na kontrolowanie odtwarzania, w tym głośności i jasności. To pierwsze jest szczególnie ważne, bo po rozłożeniu dostęp do przycisków regulujących głośność był utrudniony. Mały ekran może też posłużyć za gładzik do poruszania się po programach.
Być może najbardziej interesujące są jednak rozwiązania dostarczane w aplikacji aparatu. Po rozłożeniu całości smartfon otrzymuje opcje sterowania przypominające te z gimbala. Zyskujemy skróty do trybu śledzenia w osi pionowej i poziomej, a także trybu widoku z pierwszej osoby. Ponadto podczas nagrywania wideo na ekranie pojawia się ustawienie obszaru, jaki aktualnie chcemy nagrywać. W rzeczywistości LG WING nie porusza obiektywem, a jedynie rejestruje pomniejszony obraz z matrycy, by imitować ruch w osi pionowej i poziomej.
LG WING był ostatnim telefonem, który firma zdążyła wypuścić na globalnych rynkach. W cenie 4799 złotych nie mógł liczyć na łagodne traktowanie, zwłaszcza, że pod względem specyfikacji należał do średniaków. Snapdragon 765G i 8 GB RAM-u przy tej cenie nie były zestawem, który zapewniał topową wydajność. Akumulator 4000 mAh przy korzystaniu z dwóch ekranów także nie wiązał się z rewelacyjnymi czasami pracy. Konstrukcja o masie 260 gramów i grubości 10,9 milimetra nie należała przy tym do najbardziej poręcznych.
Era dziwnych ekranów jeszcze nie dobiegła końca
Producenci z pewnością jeszcze nieraz nas zaskoczą, by przełamać pewną stagnację. Najbliższą rewolucją wydają się być ekrany rozwijane – w tej dziedzinie swoich sił próbują wszyscy najwięksi gracze (Motorola Rizr, OPPO X 2021, są też propozycje ekranów od Samsunga czy TCL). Niewykluczone, że doczekamy się też urządzeń z dwoma punktami zgięcia, jak chociażby te zaprezentowane przez Samsunga.
Czytaj też: Był składany Razr, pora na rolowaną Rizr. Motorola pokazała smartfon przyszłości
Trudno spodziewać się, by największe i najpopularniejsze serie miały szokować zastosowanymi panelami, ale dla mniejszych producentów i bardziej eksperymentalnych modeli jest jeszcze szansa. O ile ktoś nie spróbuje wymyślić koła na nowo, możemy doczekać się propozycji przydatnych smartfonów z dziwnymi ekranami, które ostatecznie ułatwią codzienne korzystanie albo zwiększą produktywność. Na razie musimy zadowolić się składanymi urządzeniami.